poniedziałek, 23 czerwca 2014

Z samego jądra ludzkiego cierpienia mówiła dla Państwa Maria Wiernikowska - "Widziałam. Opowieści wojenne" - Maria Wiernikowska

 Korespondent wojenny - to dla mnie istota, esencja i rdzeń dziennikarstwa. Pełna jestem podziwu dla takich ludzi, dla ich odwagi, ambicji, uporu. Bo jak można dobrowolnie chcieć jechać do piekła? Pod spadające bomby, w grad pocisków; tam skąd wszyscy wprost marzą, by uciec. Jak wyznaje Wiernikowska: ona chciałaby nie chcieć. Chciałaby się bać. Nic z tego. Przyznaje, czai się gdzieś za jej skórą pragnienie adrenaliny, potrzeba szukania przygody ryzykiem podbitej. Ale to jeszcze nie wszystko. Jest jeszcze jedna rzecz, bez której wyjazdy reportera na wojnę byłyby tylko zwykłym szaleństwem. Tym czymś jest wiara, że prasa ma ogromną moc niesienia pomocy ludziom uwięzionym w wojennej zawierusze, większą nawet niż organizacje charytatywne czy rządowe siły stabilizacyjne. Bo tym, czego najbardziej boi się ciemiężca, jest fotograficzny obiektyw - często przeraża bardziej, niż lufa karabinu. Musimy tam być, bo możemy pomóc - czytamy między wersami prozy Wiernikowskiej - możemy odkryć, opisać, zdemaskować, dociec i obwieścić światu; czy choćby nawet okryć kurtką konającego. Czasem to drugie ma większy sens.
   Punktem wyjścia książki czyni Wiernikowska swoje spojrzenie na ówczesną sytuację w kraju naszych wschodnich sąsiadów - na Ukrainie. Wrze tam i kipi, Rosja zaciska Krym coraz bardziej w swej garści, grożąc pozostałej części zwaśnionego państwa i rzucając reszcie Europy i Zachodowi rękawicę z tej ręki zdjętą. I w tych właśnie okolicznościach bojkotu bezprawnej polityki zagranicznej mocarstwa przez resztę świata, w tym momencie płynących zewsząd wyrazów uznania dla odwagi ukraińskich bojowników o wolność, przyklaskiwania rewolucjonistom i apologizowania ich nieustępliwości w drodze do wyrwania się spod jarzma ciemiężcy; w tej właśnie dziejowej chwili polska reportażystka narażając się na wygwizdanie, obrzucenie mięsem czy zasztyletowanie spłoszonymi, pełnymi świętego oburzenia spojrzeniami, stawia niemodne i niewygodne pytanie: "Ale właściwie po co?". Jakim trzeba być człowiekiem, żeby nie dać się ponieść zbiorowej euforii, zbiorowemu szaleństwu, żeby nie wybiec wraz z ludem na barykady i nie wykrzykiwać antyreżimowych haseł, czy chociażby nie dopingować tych, którzy to czynią, sprzed telewizora? Co takiego ta Wiernikowska widziała, co uczyniło ją taką sceptyczką? Jakie doświadczenia życiowe i jakie obrazy włożyły w jej usta te mocno kontrowersyjne i zaskakujące słowa? Otóż  - czego dowiecie się w najdrobniejszych i najokrutniejszych szczegółach podczas lektury tego zbiorku reportaży - autorka widziała wystarczająco dużo, by dostrzec bezsens tego wszystkiego. 
   Obalimy jeden rząd, przyjdzie następny. Zabijemy jednego ciemiężcę, sami przekształcimy się w mu podobnych. Zmienimy ustrój nie zmieniając mentalności, a to jakby podciąć gałąź na której się siedzi. I nie są to w ustach reporterki wyświechtane frazesy - ona wszystko to na własne oczy oglądała podczas swoich podróży. Była w Wilnie, gdzie występujący w obronie suwerenności swego kraju Litwini ginęli miażdżeni sowieckimi czołgami, a podczas oblężenia parlamentu za swą jedyną broń przeciwko kałasznikowom i granatom wojsk rosyjskich mieli... doniczki z kwiatkami. W Gruzji kryła się przed strzałami skierowanymi do manifestujących w imieniu Gamsachurdi, zdradzieckiego prezydenta, który "zwaśnił naród, zrujnował miasto, uciekł, by po dziesięciu dniach wrócić i ogłosić wojnę domową"(s. 75). W górskiej jaskini była świadkiem mobilizacji grupy kurdyjskich partyzantów do walki o własną państwowość - wówczas za karabiny łapały nawet piętnastoletnie dziewczęta. Widziała ciała napuchnięte od zmiażdżenia czołgiem, czuła fetor odmrożonych stóp uchodźców; widziała dzieci tak głodne, że zjadały niedojrzałe czereśnie; w Mostarze, przejeżdżała przez osadzony snajperami most dzielący muzułmańską część miasta od chorwackiej, podczas gdy wydano rozkaz strzelania do jej samochodu; w Groznym na jej oczach pewien fotograf zawijał w zwój materiału ciało zmarłej w wyniku bombardowania dziennikarki, od którego uparcie odtaczała się głowa. Tam też ogrzewała własnymi dłońmi zakrwawione dłonie poranionej odłamkami staruszki. 
   Była świadkiem chyba wszystkich aktów ludzkiego okrucieństwa, jakie miały miejsce w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku na obszarach Europy Wschodniej. I niezależnie od przyczyn tych konfliktów, niezależnie od doniosłości idei, w imię których je toczono, z opowieści Wiernikowskiej wyłania się obraz cierpiącego człowieka, który strzelając do przeciwnika, trafia przypadkiem siebie rykoszetem. Bo do tego się to wszystko sprowadza.
   Mocno trafia do mnie ta dyskretna narracja, jaką posługuje się autorka w swoich relacjach, przy ich jednoczesnej dosadności i celności. Język jej reportaży to krótkie, do minimum ociosane z ozdobników zdania, opisujące jak było bez zbędnego ubarwiania. Tempo opowieści jest pospieszne - nie ma tu opisów, nie zatrzymujemy nigdzie wzroku; przebiegamy nim po kolejnych zdaniach szybko, bo w każdej chwili może paść strzał, może nadlecieć bombowiec. Metrum narracji szybkie niczym puls uchodźcy. Nauczona na konwersatoriach i wykładach z dziennikarstwa maniakalnie szukałam w tekście polskiej reportażystki, w jego warstwie stylistycznej, strony biernej czasowników - na próżno. Wojny same się nie rozpętują, gardła same nie podrzynają, a rozkazy same nie wydają. Za wszystkim tym stoi człowiek i mierzy w drugiego człowieka. I tu następna cecha dobrego reportera - u Wiernikowskiej zawsze, ale to zawsze z każdego zakątka prozy słychać głosy obu tych stron; choć nie bądźmy naiwni - trudno mówić o dziennikarskiej bezstronności, kiedy zwiedza się ewidentne obozy koncentracyjne, jak miało to miejsce chociażby w Bośni, gdzie propaganda zasłania swe działania rzekomymi próbami rozwiązania problemów mieszkaniowych. Tymczasem najmniejsze odwrócenie się strażnika wywołuje lawinę szeptanych zewsząd skarg i wsuwanych niepostrzeżenie do kieszeni zapisków, sporządzonych często na pudełku po papierosach, zawierających listę nazwisk więźniów. Wiernikowska znika, użycza nam oczu, jest w swoich reportażach przezroczysta; jest medium, za pośrednictwem którego możemy cofnąć się nie tylko w przestrzeni, ale też i w czasie i być tam, gdzie ludzie zabijali i dawali się zabijać w imię... no właśnie? Czego? Co jest ważniejsze od ludzkiego życia? Co ma większą wartość niż ludzkie cierpienie?   
   Tę książkę trzeba przeczytać. O wielu opisywanych w niej rzeczach nie miałam bladego pojęcia. I choć litery bardzo często będą chciały ranić nam oczy, wybuchać niczym miny i broczyć krwią - nie bądźmy tacy delikatni. Czytajmy. Zobaczmy z drugiej strony to, co już nas nie wzrusza emitowane na ekranach naszych telewizorów. Przełóżmy na litery to, co trwające ułamek sekundy czasu antenowego już nie szokuje. Spadająca bomba, strzał do człowieka. Pstryk - następny kanał. Nie! Zaserwujmy sobie drukowaną kroplówkę pokazującą dziesiątki zabitych po upadku tej bomby i drugie tyle poranionych jej odłamkami; przyjrzyjmy się powolnemu konaniu śmiertelnie postrzelonego i posłuchajmy jego rozpaczliwych próśb o ratunek. Ta książka ma duże szanse przebić się przez warstwy naszej znieczulicy. Ja jestem wstrząśnięta.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Zwierciadło, Warszawa 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 265.
Moja ocena: 5/6

niedziela, 8 czerwca 2014

Uwaga! Spoiler w... tytule - "Samolot bez niej" - Michel Bussi

   Chyba ze trzy razy sprawdzałam, jak brzmi oryginalny tytuł tej książki. "Un Avion Sans Elle" - nawet przy mojej nikłej znajomości francuskiego nie ulega wątpliwości, że winy na tłumaczkę zwalić się nie da. To autor sam osobiście tak bezpardonowo ospoilerował swoje dzieło. Taki strzał do własnej bramki jeszcze przed rozpoczęciem na dobre meczu. Jeśli więc macie możliwość  - czym prędzej obkładajcie powieść Bussiego w jakąś gazetę tudzież inny szary papier, okiem na tytuł nawet nie rzucając. Inaczej czeka Was taki sam szok, niedowierzanie i konsternacja, jakie towarzyszyły mi niemal do ostatniej strony owej powieści. No bo jak to? Tak zdradzać czytelnikowi rozwiązanie, zanim jeszcze wtajemniczy się go w zagadkę? A może to haczyk? Fałszywy trop mający zmylić czujność odbiorcy i wywieść go na manowce? O co chodzi z tym tytułem dowiecie się gdzieś tak około 450 strony; póki co mogę Was zapewnić - i o tym, będzie ta recenzja - dlaczego przez te prawie 500 stron ślizgać się wzrokiem warto.
   Jest rok 1980. 23 grudnia 1980 roku. Na szczycie Mont Terrible, na granicy francusko-szwajcarskiej, rozbija się samolot, airbus relacji Stambuł - Paryż. Ginie stu sześćdziesięciu ośmiu spośród stu sześćdziesięciu dziewięciu pasażerów - jedyną cudownie ocaloną osobą była mała, trzymiesięczna na oko dziewczynka. I tu wypadałoby podać jej imię i nazwisko. Być może była to pochodząca z rodziny handlujących fast foodami wprost z swej ciężarówki biedaków, Emilie Vitral, a może dziedziczka ogromnej fortuny kładącego rurociągi pod przepływ nafty na całym świecie dziada, Lyse-Rose de Carville. Kłopot w tym, że nikt; żaden sędzia, żaden ekspert i żaden śledczy nie potrafił tego z całą pewnością stwierdzić. Nie udało się to również Credule'owi Grand-Duc'owi, detektywowi wynajętemu za niewyobrażalnie wielkie pieniądze przez Mathilde de Carville, jedną z potencjalnych babć, na okres osiemnastoletniego śledztwa. To właśnie zapis z jego notatek i przemyśleń, przebłysków i rozterek, stanowi fabułę tej książki. 
   Akcja powieści rozgrywa się na dwóch czasowych płaszczyznach. Jedną z nich, retrospektywną, jest wspomniany już pamiętnik ze śledztwa detektywa Grand-Duc'a; druga, rzeczywista, to prywatne dochodzenie Marca - brata Lylie, zakochanego w niej zupełnie nie platoniczną miłością. Bo otóż, kiedy cudownie ocalała z katastrofy lotniczej dziewczynka kończy osiemnaście lat, zbiegiem dziwnych okoliczności wchodzi w posiadanie zeszytu z zapiskami sprawy dotyczącej ustalenia tożsamości jej samej. Z tym kłopotliwym brzemieniem prawdy, a właściwie bezowocnego jej tropienia, pozostawia Marca przy kawiarnianym stoliku, sama udając się w jakieś tajemnicze, a nikomu bliżej nieznane miejsce. By ją odnaleźć i zapobiec tragedii, która wychyna spomiędzy liter składających się na enigmatyczną wiadomość pozostawioną przez dziewczynę, Marc musi poznać prawdę o jej przeszłości, a po drodze rozwiązać wiele zagadek. Znaki zapytania rodzą tu kolejne znaki zapytania, próżno szukać kropki; przeszłość jest kluczem do teraźniejszości i przepustką do przyszłości, natomiast wszystkie pewniki w każdej chwili mogą przerodzić się w zręczną manipulację pozbawiając bohaterów opowieści Bussiego gruntu pod nogami i przywiązując im do rąk sznureczki, niczym marionetkom. 
   Ale jak to możliwe, by po jakimś człowieku, choćby trzymiesięcznym, nie pozostał na świecie żaden ślad? Żadne ubranka, zdjęcia, wspomnienia świadków? A co z testami DNA? Bussi na wszystko ma odpowiedź i jest to odpowiedź przekonywująca na tyle, że jesteśmy w stanie w jego wersję wydarzeń uwierzyć całkowicie. Ubranka dziecka zostały kupione na jednym z największych tureckich bazarów, gdzie dziennie przewijają się miliony kupujących. Zdjęcia? Matka miała kliszę z nimi przy sobie w czasie wypadku. DNA? Tu również autor będzie miał dla Was wyjaśnienie nie do podważenia. Akcja książki jest gęsta, lepka wręcz od mocno zawoalowanych i bardzo dwuznacznych wskazówek, które po dobrnięciu do końca i poznaniu rozwiązania zagadki wydają się wprost do nas krzyczeć. Sęk w tym, czy je zauważymy, czy złożymy je sobie w całość i odpowiednio zinterpretujemy. I choć pewne epizody powieści zdawały mi się raczej grubymi nićmi szyte, to muszę przyznać, że "Samolot bez niej" tworzy całkiem zgrabną powieść detektywistyczną, gdzie nic nie jest oczywiste do samego końca. 
   Książka wciąga. Czytałam ją w pociągu i u znajomych przed snem ją czytałam, tak bardzo ciekawa byłam zakończenia i tego, jak autor rozwiąże te wszystkie zaplątane supły akcji swojej opowieści. Ale Bussi droczył się ze mną niemiłosiernie swym suspensem zawieszając zgłębianie dziennika detektywa, który był zapisem brnięcia przez niego w ciemnym labiryncie do rozwiązania zagadki Ważki (tak dziewczynkę nazwały media). Rozpalał tym moją ciekawość do czerwoności, a gdy wreszcie doczytałam do kolejnego fragmentu relacji Grand-Duc'a, okazywało się, że autor zarzucał tylko przynętę, z której ryba się urwała; że błądzącemu śledczemu znów przed nosem wyrosła ściana, mur nie do przekroczenia, a czasami za zakrętem czaiło się jeszcze bardziej intrygujące rozwidlenie dróg. Dodatkowo zza takich fabularnych rogów wyłaniały się kolejne postaci, które mniej lub bardziej komplikowały fabułę i mieszały w sprawie, niejednokrotnie wodząc nas za nos. To jednakże tylko potwierdzało, że Bussi pisać umie, że pomysł na książkę miał i wiedział, jak go zrealizować, jak złapać czytelnika w sieć swoich intryg i wymęczyć go niemal 500 stronicową odyseją śledczą, kiedy już po pierwszych kilkunastu stronach wprost się skręcałam, by poznać tajemnice Ważki. Czy w końcu byłam tym rozwiązaniem usatysfakcjonowana? Powiem Wam, że tak sobie. 
   Jeśli o mnie chodzi nie mam wątpliwości, że Bussi powinien raczej książki pisać, niż je nazywać. Nie wiem, na ile tytuł jest niefortunnym wypadkiem przy pracy, a na ile, jak to sobie wykalkulowałam, odniesieniem do książki, w której rozwiązanie zagadki również czaiło się przez cały czas na tytułowej stronie gazety, która jako pierwsza doniosła o katastrofie lotniczej, z której ocalała Lylie. Niemniej jednak według mnie był to strzał w stopę powieści, która potem kulała. Gdyby nie tytuł, na pewno odpowiedź na pytanie kim naprawdę jest Emilie Vitral, byłaby dla mnie sporą niespodzianką. W zaistniałej sytuacji jednak obeszło się bez fajerwerków. Rozwiązanie tylko potwierdziło (a może zanegowało; nie ja Wam niczego nie zdradzę ;)) moje przypuszczenia. Dlatego też powiadam Wam, nie brnijcie za wszelką cenę do końca, delektujcie się kolejno odsłanianymi kartami i szperajcie w tropach, bo wisienki na powieściowym torcie może nie być. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki,
Wydanie: I.
Ilość stron: 464
Tytuł oryginału: Un Avion Sans Elle
Przekład: Magdalena Krzyżosiak.
Moja ocena: 4/6