poniedziałek, 24 listopada 2014

KONKURS!!! Książka pod choinkę!!!

Heeej Kochani, chciałabym Was serdecznie zaprosić na KONKURS!!!
Na moim drugim blogu, który piszę o Synku i dla Synka do wygrania 5 zestawów rewelacyjnych książeczek dla dzieci. Macie jeszcze miejsce w Waszych Mikołajowych workach na malutkie prezenty dla dzieci, wnuków, sióstr, bratanków lub może dla samych siebie? (tak, serio, jak też uwielbiam czytać te książeczki)
A co dokładnie można wygrać? A takie cuda: 





Podobają Wam się? 
To KLIK w banerek po szczegóły. 
Będę przeszczęśliwa, mogąc Was gościć w zabawie:) 


piątek, 31 października 2014

Zgniłe życia owoce w przemijania mgle - "Morelowy sad" - Amanda Coplin

   Piękna powieść w nieco western'owym stylu. Jej atmosfera wnika w czytelnika. Jest to jedna z tych książek, których się nie zapomina - to znaczy można zapomnieć jej fabułę (oprócz niektórych scen - te z pewnością zostaną z Wami na zawsze). Jej styl można zapomnieć, autora, tytuł, okładkę. Ale z pewnością dusza tej książki (tak, przecież to oczywiste, że książki mają duszę) zakotwiczy się w Waszej pamięci, a kto wie, może i czytelniczym sercu. Bo jest to książka niezwykła, zupełnie inna niż wszystko, co dotąd czytałam, ale też wyrosła z tradycji najlepszych powieści amerykańskiego Zachodu. Spotkacie tu farmerów, Indian, handlarzy skradzionymi końmi, szynkarzy, kowboi prezentujących swe niezwykłe umiejętności ujeżdżania dzikich koni na licytacjach... Ale to nie o tym będzie ta powieść, nie o tym. To tylko zgrabne, całkiem interesujące tło. 
   To będzie opowieść o samotności. Nawet tej wśród ludzi. Szczególnie tej. O potrzebie zrozumienia i niemożności tej potrzeby zaspokojenia. O drodze, którą człowiek idzie przez życie - każdy ma swoją, a nawet jeśli czyjeś drogi się krzyżują - nie zawsze, a w zasadzie rzadko kiedy - zmieniają wtedy kierunek. Ludzie u Coplin to wędrowcy przemierzający prerię - mimo, że się mijają, nie dostrzegają się, jakby robili to nocą. Mimo, że krzyczą - nie słyszą siebie nawzajem - są głusi i niemi. Galopują na rumakach swych namiętności, żalu, bólu i ran na duszy, a u kresu ich wędrówki czeka ich nicość. 
   Talmadge, sadownik w podeszłym wieku, nie miał łatwego życia. Tak jak natura pod jego palcami bujnie rosła, kwitła i owoce wydawała, tak ludzie obok niego zawsze cierpieli, byli nieszczęśliwi, w końcu odchodzili. Najpierw opuścił go ojciec - zmarł, gdy William był jeszcze małym chłopcem - katastrofa; zawalenie kopalni srebra, w której pracował. Nastoletniego Talmadg'a obumarła matka - przyprowadziwszy go najpierw na jakiś koniec świata, który jednakże stał mu się rajem na ziemi - zmogło ją zapalenie płuc. Jednak to tajemnicze zaginięcie jego niewiele młodszej siostry - Elsabeth - przelało czarę goryczy. Uczyniło go samotnikiem i położyło się na nim piętnem szaleństwa na bardzo długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze. Szukał siostry - w górach, po lasach - i szukał odpowiedzi - do końca życia. A "Gdzie?" w końcu ustąpiło miejsca "Dlaczego?". Poczucie winy i niewypełnienia obowiązku gryzło jego duszę boleśnie i bezlitośnie. Kiedy więc u progu jego życia stanęły dwie młode, zaniedbane, głodne i przerażone dziewczyny, w zaawansowanych ciążach w dodatku, nie znalazł innego wyjścia - wziął za nie odpowiedzialność. 
   O życiu Delli i Jane nie chcę Wam pisać za wiele. Boję się, bo każde słowo może być spoilerem, każda informacja i wskazówka może zedrzeć ten wielowarstwowy woal tajemnicy, jakim poowijała autorka ich biografię. A to byłoby zbrodnią niewybaczalną, bo właśnie w tej książce "czytelnicza przyjemność" (choć w obliczu tak bolesnej historii brzmi to nieco absurdalnie) ma swe fundamenty w odkrywaniu - wrażenie po wrażeniu, fakt po fakcie - jakie życiowe doświadczenia ukształtowały bohaterów, jakie rany zagoiły im się na sercu i duszy. Napiszę Wam tylko, że życie nie szczędziło im cierpień. Były siostrami, półsierotami, a kiedy umarła im matka trafiły do miejsca, przy którym piekło blednie. Były okrutnie krzywdzone, wyrządzano im ogromną niesprawiedliwość. W końcu uciekły i tak trafiły do sadu Talmadge'a. Świat, fatum i ich wewnętrzne głosy nie przestały się jednak o nie upominać, a spokój okazał się kruchy i krótkotrwały. Namiastka szczęścia szybko prysła niczym bańka mydlana i mimo, iż Talmadg'e robił, co mógł, by chronić obie dziewczyny - nie ma ucieczki przed sobą samym. Strach i żądza zemsty odnajdą człowieka wszędzie. 
   Cisza, człowiek, natura i zło. Tysiące, miliony emocji niewypowiedzianych. Taką książkę mogła napisać tylko osoba pełna empatii, gotowa analizować najdrobniejszy gest czy prześwietlać pod słońcem swojej wrażliwości wszystkie możliwe (i te niemożliwe też) konotacje wypowiedzianych przez swych bohaterów słów. Humanistka, w której centrum zainteresowań znajduje się jedynie i niepodzielnie Człowiek. Jak na debiut książka niezwykle dojrzała. Napisana niesamowicie sprawnie. Z pomysłem, klimatem. Czuć że pióro (no dobra, klawiatura, ale jeszcze udziela mi się XIX-wieczny klimat książki) jej słucha, a papier wchłania jej myśli, jak wysuszona ziemia deszcz. Lecz jeśli nie lubisz "babrania się" w cudzych emocjach czy czytania między słowami - długie, dogłębne i bardzo szczegółowe wędrówki autorki w zakamarki psychiki jej bohaterów mogą Cię po prostu nudzić. Cóż - nie wszystko jest dla wszystkich. Warto jednak przeczytać tę powieść dla akcji, bo choć książka nie trzyma w napięciu nie wiem jakim, a akcja toczy się dość wolno - to jednak można dzięki temu naprawdę zżyć się z jej bohaterami i zaangażować w ich losy. 
   Utwór czerpie z motywu arkadii - chata i sad Talmadge'a to istny raj na ziemi. Tam nic złego wydarzyć się nie może, tam jedyne cierpienie, jakie dotyka ludzi to transcendentne fatum, przeznaczenie, które spływa na nich odgórnie. Wszystkie tragedie dzieją się gdzieś indziej, poza. Dramaty rozgrywają się dwa kroki za posiadłością farmera - nigdy w niej. Jednak ten owocowy eden nie jest w stanie wyciszyć ech napływających doń z okrutnego świata. Ludzka natura i niespokojne, nieutulone dusze przepływających przezeń wędrowców każą im ten raj porzucić i szukać szczęścia najczęściej odnajdując coś zupełnie innego. W książce Coplin każda strona spowita jest dekadentyzmem - ale nie takim mrocznym, raczej tym wynikającym z pogodzeniem z porządkiem świata, z płynięciem z biegiem czasu z pełną świadomością końca. 
   "Kiedy człowiek się rodził, śmierć już na niego czekała, w tym samym pokoju. (...) Lepiej nauczy się rozpoznawać jej - śmierci - twarz od razu."*
   Powieść Coplin przywołuje na myśl stare i piękne, mądre, pełne odwiecznej walki dobra ze złem baśnie. Jest w niej bezwzględne okrucieństwo, ale jest też bezgraniczna, bezinteresowna miłość i dobroć. Sadownik Taldmadge to uosobienie wzoru człowieka poczciwego i dobrotliwego, który toczy bój z światem pozbawionym wszelkich skrupułów i zahamowań. Ta powieść wycisza, skłania do snucia refleksji o życiu i o tym, co w nim tak naprawdę się liczy; o szczęściu i o tym, jak łatwo się z nim rozminąć, ślepo do niego dążąc; do przemyślenia relacji człowieka z drugim człowiekiem. Do głaskania przemijania. Taka w sam raz na jesień. Polecam, mnie się podobała. 
*s. 32.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytac.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishibg, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 485

Tytuł oryginału: The Orchardist
Język oryginału: angielski
Przekład: Przemysław Bieliński
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 30 października 2014

Stosik, czyli daj powąchać swoje książki

   Kocham wertować książki. Przewracać kartki, czuć palcami druk, wąchać, choć tego chyba Wam pisać nie muszę - skoro tu jesteście oznacza to na pewno, ze znacie te uczucia bardzo dobrze. Przewalanie książek, układanie, głaskanie ma niesamowitą moc poprawiania humoru i wprowadza mnie nieodmiennie w cudowny nastrój, dodaje energii, motywuje do działania - a gdy za oknem plucha, zimno i wiatr taka terapia jest niesamowicie pożądana. 
   I nieraz, gdy wstawiacie Wasze stosiki, to aż mnie skręca, że nie mogę tych książek podotykać, z każdej strony pooglądać, porozwalać Wam je trochę... Jeśli więc ktoś z Was czuje podobne pragnienia w stosunku do moich stosikowych cudeniek, to ja Was zapraszam, grzebcie sobie na zdrowie. Ja w tym czasie pogadam Wam o tych cudeńkach, a zapach świeczki - róże jakieś, taki zmysłowy zapach, ale też świeży, lekki - niech nas spowije i jesień odpędza. To komu kawkę? Herbatkę komu?

 
   Nigdy jeszcze nie spotkałam się z motywem sierocych pociągów w literaturze, kompletnie nie znam tej karty historii Stanów Zjednoczonych i muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo intryguje mnie ta książka z powodu tego właśnie historycznego tła. Lubię takie opowieści, które pozwalają nam cofnąć się w czasie, a jeśli ma to jeszcze formę wędrówki we wspomnieniach jakiegoś bohatera, to ja już totalnie przepadam. 


   Chyba każdy wie, co niezwykłego dzieje się w tej książce? Nie? To ja przypomnę może - ma ona więcej niż jednego tłumacza. Dużo więcej ma tych tłumaczy - 21 dokładnie. Ktoś może powiedzieć: "Phi, też mi atrakcja, jara się jakimiś detalikami". Jednak każdy, kto ma do czynienia z literaturą wie, jak wiele w powieści zależy od osoby, która dokonuje jej przekładu. Może to uczynić z lektury niebiańską ucztę, ale też może obiektywnie dobrą powieść pogrążyć. Dla mnie tłumacz to taka szara eminencja historii, które przychodzą do nas zza językowych granic. Jeśli natomiast chodzi o fabułę - garść filozofii, szczypta ewolucji. Będzie o etyce, moralności, ludzkiej równości, biologii, odkrywaniu nowych lądów, szukaniu Raju. Bardzo bogata treściowo to rzecz; jeśli będzie mi dane się intelektualnie wysilić, będę tym bardziej "kontentna". Okładka - bardzo klimatyczna i emanująca atmosferą, lecz muszę przyznać, że na początku mnie zniechęcała. No i wydawnictwo - "Wiatrowi od morza" ja po prostu ufam, kocham ich pasję, czuć, że oni darzą te swoje książkowe dzieci wielkimi uczuciami, dopieszczają - firma z duszą. 


   Po przeczytaniu "Jej wszystkich żyć" zostałam przez Atkison bardzo do jej twórczości przekonana. Kryminałów natomiast nie czytam. Byłam więc w kropce, czy ta książka to aby coś dla mnie. Postanowiłam spróbować. Jednak wiem, ze recenzje tej książki są skrajnie różne (tak, starałam się ich nie czytać, by nie psuć sobie odbioru, ale moja ciekawość zwyciężyła). I pamiętam, ze ktoś napisał, ze nie za wiele w tym kryminału, ale jako powieść się broni - i tego właśnie się trzymam :) 


   Kolejna perełka Wiatru od morza, tym razem autorstwa Crummey'a, którego "Dostatek" swego czasu zrobił furorę (a ja mam go jeszcze przed sobą <chwali się>). Uwielbiam w listopadowe wieczory przenosić się do mroźnych, zsypanych śniegiem krain, takich magicznych nieco - tu będzie Funlandia, więc duży plus. Będzie o miłości - ło matko, jak ja to zniosę?! - ale niebanalnie: żadnych róż, całusów małych -dużych. Uff. Będzie o tej miłości szukaniu wśród konfliktów, o poświęceniu - taki ciut funlandzki "Romeo i Julia", jak tak teraz na opis patrzę. I echa II wojny światowej ma być tu słychać, a takie motywy w powieściach zagranicznych autorów wzbudzają moją ciekawość. No zobaczymy, okładka obiecuje sporo. 


   Tę książkę właśnie skończyłam czytać i jestem pod jej wrażeniem ogromnym. Żeby tylko Wam tu za dużo nie zdradzić i recenzji zaraz nie napisać... Będzie o walce  - o prawa kobiet i walce z niewolnictwem. Wydarzenia będziemy poznawać zarówno z perspektywy czarnoskórej służącej, jak i jej białej pani. Biała pani - Sara Grimke - jest postacią autentyczną, a wiele wątków fabuły jest inspirowanych jej biografią, co dla mnie stanowi niesamowity smaczek tej powieści. Partie niewolnicy - Szelmy - są również bardzo przekonywujące, a do tego pełne magii. Akcja jest gęsta, język pełen misternych metafor, a wszystko okraszone opowieścią stylizowaną na afrykańskie podanie ludowe. Piękna powieść - macie pod ręką? To bierzcie i czytajcie. 


   "Wyznaję" nie czytałam, ale skoro wszyscy się tak nią zachwycają, to chyba powinnam się cieszyć, że wspaniała książka jeszcze przede mną. Natomiast o "Głosach" sporo czytałam, ale wciąż nie mam pojęcia o czym tak naprawdę są - wydawnictwo na szczęście było dość powściągliwe na okładce i chwała mu za to. Wiem, ze będzie coś o historii pewnej fotografii i wpływie błahostki na losy wielu ludzi. Ma być sentymentalny powrót do przeszłości, a ja lubię się w niej grzebać. Okładkowe zdjęcie bardzo mi przypomina klimatem takie, które moja prababcia trzymała w swoich szpargałach, a które bardzo pobudzały moją wyobraźnię, kiedy byłam dzieckiem. I to mi zostało do dzisiaj. Uwielbiam sekrety kryjące się pod kamiennymi twarzami postaci na czarno-białej kliszy. 


No i na koniec coś z półeczki Natusia - fenomenalna książka od Dwóch Sióstr. Taki przewodnik po Polsce dla dzieci - na wakacyjne wojaże jak znalazł - jest tu wiele praktycznych informacji, od lokalizacji miejsc wartych zwiedzenia po ceny biletów nawet. A po co Wam ona zimą? Żeby planować, Polską się zachwycić, odkryć miejsca oddalone od Was o 50 kilometrów, zawierające bardzo ciekawe zabytki czy muzea, o których istnieniu pojęcia zielonego dotąd nie mieliście. Można ją też czytać jak opowieść o naszym kraju, są tu plotki o wielu miastach, historyczne o nich ciekawostki, legendy... No warto tę książkę mieć i już. Nawet dla siebie, nie koniecznie dla dziecka. A ilustracje są super. 

1) Sieroce pociągi - Christina Baker Kline - Czarna Owca
2) Anglicy na pokładzie - Matthew Kneale - Wiatr od morza
3) Zagadki przeszłości - Kate Atkinson - Czarna Owca
4) Pobojowisko - Michael Crummey - Wiatr od morza
5) Czarne skrzydła - Sue Monk Kidd - Wydawnictwo Literackie
6) Głosy Pamano - Jaume Cabre - Marginesy
7) .PL. Przewodnik po Polsce dla dzieci - Andrzej Paulukiewicz - Dwie Siostry

poniedziałek, 20 października 2014

Biblioteczka Nateczka: Syberyjskie przygody Chmurki - Dorota Combrzyńska-Nogala, ilustracje: Maciej Szymanowicz



  Gdy tylko oczami pierwsze litery tej książeczki przebiegłam, wiedziałam już - łatwo nie będzie. To jedna z takich książek, z takich historii, kiedy dorosły, widząc w oczach dziecka zdziwienie mieszające się ze strachem, widząc groźbę majaczących łez, zaczyna się wstydzić za to, że ten świat jest właśnie tak okrutny, pełen cierpienia i bólu, tak po brzegi niesprawiedliwością wypchany. Że myśmy tak go urządzili. Ale jednocześnie byłam więcej niż pewna, że warto. Że warto w to brnąc, warto szukać odpowiedzi na te bardzo ciężkie pytania o kwestie fundamentalne. O życie, o wojnę, o stratę. Bo to jest opowieść o historii i o prawdzie. A przecież tego nie wolno przed dzieckiem ukrywać, nie wolno separować go od świata, bronic do niego dostępu złu, choćby nie wiem jak się chciało. Nie, synku, choć serce boli, chodź, powiem Ci jaki jest ten świat - i wtedy zrozumiesz, dlaczego właśnie taki piękny.
   Długo się zastanawiałam, czy nie za wcześnie; czy niespełna czterolatek zrozumie. I wiecie co? I doszłam do wniosku, że nie, nie zrozumie. Że jakim cudem, skoro nawet ja nie rozumiem. Czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć wojnę, przemoc, mord? Pastwienie się człowieka nad drugim człowiekiem? Zaczęłam więc po prostu czytać. Czytałam, oddawałam się historii, nieraz z ciekawością, czasem ze skrępowaniem i czekałam na pytania. Na razie nie wiele się pojawiło, ale oznacza to, że jest to powieść na lata - za każdym razem podczas jej lektury dziecko będzie miało okazję wzbogacić się o nową porcję wiedzy, zrozumieć nowe niuanse i zawiłości historii. Ale przede wszystkim otulić się w ciepły koc, sięgnąć po kubek z gorącą czekoladą stojący tuż przy kubku kawy mamy, wtulić się w nią i słuchać. Słuchać o innym dziecku, które takiego szczęścia nie miało. 
Wojny dorosłych, historie dzieci wydane nakładem Wydawnictwa Literatura to jedyna chyba taka seria powieści historycznych, a zarazem wspomnieniowych dla dzieci. Coś przewartościowego, przemądrego i jeszcze jak cudnie wydanego. Po lekturze "Chmurki" wiem, że na naszej półeczce musi, po prostu musi znaleźć się cały ten cykl, i że będzie to jedna bodajże z najlepszych, najbardziej do dziecka trafiających i zapadających w jego pamieć lekcji historii, jakie będzie mu dane kiedykolwiek otrzymać. Nie ma tu miliona suchych, niewiele mówiących nam dat - zamiast tego autentyczne wspomnienia kobiety, która spędziła pięć lat swojego życia na wygnaniu w mroźnej i bezlitosnej Syberii. Nie ma tu czerni i bieli typowych dla fotografii dokumentujących przeszłość - tu rządzi kolor, radość, piękno przyrody - bo takie było mimo wszystko jej dzieciństwo. I to chyba wywołuje jeszcze większy smutek, bo kiedy się wejdzie w druk, kiedy otuli się opowieścią, kontrast jest wręcz bolesny.
Chmurka, czyli Anna Szywakowska-Michalska, to postać autentyczna. Fabuła książki Doroty Combrzyńskiej-Nogala to zbeletryzowane wspomnienia tej pani. Czytając tę książkę czułam się tak, jak kiedy w dzieciństwie siadałam przy strzelającym ogniem piecu i międoląc w buzi chleb z cukrem, prosiłam prababcię: "Babciu, a poopowiadaj mi o wojnie". Tu również prym wiodą gawędy, wspomnienia, których czas nie zdołał zatrzeć. Pełne magii dzieciństwa wbrew wszystkiemu. Czuć autentyczność, czuć emocje, czuć radość i ból w tych zaklętych w druku słowach. Chmurka, a czasem jej ciotki i babcia, czy mama, z którymi znalazła się na wygnaniu w syberyjskim kołchozie opisują bardzo dokładnie okoliczności, w jakich się tam znalazły - jako, że dziadkowie Chmurki posiadali hutę szkła Niemen i zatrudniali w niej wielu pracowników, po przejęciu władzy przez komunistów obwołano ich wyzyskiwaczami i wrogami publicznymi, mężczyzn gdzieś "zniknięto", kobiety zaś skazano na 25 lat wygnania w głąb rosyjskiej tajgi. Dwutygodniowa podróż pociągiem w katastrofalnych warunkach, odebranie całej własności, ciągły głód, chłód i poczucie niesprawiedliwości, wszystko to przewija się mimochodem i umyka gdzieś w dal wobec opowieści o zabawach z przyjaciółmi i szczęśliwym, mimo wszystko, dzieciństwie. 
Czy można być szczęśliwym mając za zabawkę jedynie wypchanego trocinami misia i czarną lalkę oraz szklane jajo wielkanocne? Otóż, jak się okazuje, można być bardzo szczęśliwym. Bo lata spędzone na Syberii wspomina dorosła już Chmurka z taką nostalgią i sentymentem, jak się wspomina najpiękniejsze chwile w życiu. Kiedy ma się mało, człowiek uczy się doceniać. Nie pragnąc, ale cieszyć się. Z małych rzeczy się cieszyć uczy i doceniać moc przyjaźni. Niejednokrotnie włos mi się na głowie jeżył, kiedy czytałam o jadłospisie, jaki był tam standardem, a w którym potrawka z kota i surowe jaja wykradzione czajce jawiły się dzieciom jak nie wiem jakie rarytasy. Nieraz za głowę się łapałam czytając o zabawkach i zabawach, jakie dzieci Filipowów (rodziny, z którą dziewczynka i jej opiekunki dzieliły mieszkanie) i ona sama sobie wymyślały. Nie potrafię sobie wyobrazić, że moje dziecko jeździ na słynnych katkach zrobionych przez Iliję z deski i ... polanego wodą i uformowanego na kształt siedziska, krowiego łajna. Lecz może, gdybym tam wtedy była, sama bym się do nich przyłączyła, bo jak zapewnia Chmurka, zabawa była tak przednia i dzieci się w niej tak zapamiętały, że pochorowały się z wyziębienia na zapalenie płuc. Co zresztą wyleczono ziołami, bo żadne lekarstwa dostępne tam nie były.
   Katki to tylko jedna z zabaw, które czytelnika mogą zszokować, ale jednocześnie dobitnie dać do zrozumienia, jak ciężkie i nieprzyjazne to było miejsce i czasy. Innymi sposobami dostarczenia sobie przez dzieci rozrywki było inscenizowanie oblężenia Stalingradu za pomocą patyczków i słomek czy zabawa w śmierć babuszki, podczas której, wśród wszechobecnego lamentu, Chmurka osiągała stan pewnego rodzaju katharsis wobec nieszczęść, które stały się jej udziałem. W zabawach tych wyraziście pobrzmiewają echa czasu. Jakże to inne, niż obecne planszówki czy lego... Jakże naznaczone historią i obyczajowością, a mimo wszystko dające radość. To własnie magia dzieciństwa - cokolwiek by się nie działo, dzieci umieją być szczęśliwe. 

Wiele tu historii, liczne są przemilczenia i niedopowiedzenia, które wyłapie dorosły czytelnik, o które spyta starsze dziecko, a młodsze nie przywiąże do nich zbyt wielkiej wagi, ciekawe może katek, a może techniki łowienia rybek w gacie. Nieważne, nieistotne. Bo nie historia jest tu najważniejsza, jest tylko tłem. Tłem dla dzieciństwa. Co bardzo mi się podobało, to to, że wszystkie wydarzenia poznajemy tu z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, której domem i źródłem wspomnień stała się Syberia. Obserwujemy proces jej asymilacji, naukę języka rosyjskiego, który był jej językiem naturalnym, często potem automatycznie wtrącającym się do polszczyzny, szczególnie w sytuacjach rozemocjonowania. To takie ciut inne spojrzenie na kwestię zsyłek. Nie, nikt nie stara się tu tej polityki komunistycznej zrehabilitować, a gdzieżby. Pokazuje natomiast, że tam dom twój, gdzie dzieciństwo twoje i uświadamia, jak bardzo kształtują nas najmłodsze lata naszego życia.
   Jeszcze o ilustracjach słów kilka. Piękne są, to widać. Dopracowane. Zabawne, a jednocześnie majestatyczne kiedy trzeba. Magiczne, ale też oddające cały nagi naturalizm, bez przesłodzenia, zupełnie tak samo, jak tekst, jak ta opowieść. Nie znałam dotąd kreski Macieja Szymanowicza, ale stwierdzić muszę, że bardzo mi się podoba. Niby to dziecinne, to malowania, ale widać tu groteskę. Twarze umieją oddać emocje, a oczy prawdę.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa

piątek, 10 października 2014

Biblioteczka Nateczka: "Pożyczalscy idą w świat" - Mary Norton

   Otwierając tę książkę, otwierasz drzwi do krainy dzieciństwa. Do czasu, kiedy śniło się na jawie, kiedy wierzyło się w wiele niemożliwych rzeczy. Do czasu, kiedy w piwnicy kryła się Buka, na strychu straszaki, a zgubione przedmioty nigdy nie znikały tak po prostu - zawsze zabierał je Pan Bałagan. Ja spędziłam dzieciństwo na wsi, więc w pakiecie miałam jeszcze Topielca w studni. I nie miejcie tu złych skojarzeń, bo o żadnych straszydłach pisać Wam nie będę  - wręcz przeciwnie. Opowiem Wam o książce tak przesympatycznej, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To niesamowita podróż do krainy realizmu magicznego, gdzie świat realny i baśniowy przenikają się nawzajem, gdzie nie sposób odnaleźć granicę między tym, co rzeczywiste, a tym, co jest wytworem naszej wyobraźni i marzeń. Bo może taka granica, gdy jest się dzieckiem, nie istnieje? I właśnie takie opowieści pragnę czytać mojemu synkowi. Choć przyznaję - tym razem oszukiwałam - gdy Natan usnął, jeszcze długo, bardzo długo sama sobie tę książkę czytałam. 
   "Pożyczalscy idą w świat" to drugi z pięciu tomów serii o losach rodziny malutkich ludzików stworzonych przez Mary Norton. To już klasyka powieści dziecięcej, bo cały cykl powstał jakieś 60 lat temu, jednak c a nic nie trąci myszką, nic a nic nie przynudza i treści w tych książkach zawarte wcale się nie zdezaktualizowały - możecie mi wierzyć. Jedyne, co świadczy o tym, iż mamy do czynienia z wiekową literaturą jest język. I nie ma w tym nic złego - wręcz przeciwnie, czytanie takich śpiewnych fraz, zdań z lekką nutką egzaltacji, z dyskretnym zdrabnianiem (tu rączka się autorce zdrobni, tam nóżka) i pewnego rodzaju "świętego oburzenia" i "naiwniutkiego zdumienia" może być dla dzisiejszych czytelników nie lada wartościowym doświadczeniem. To taki język, jakim się kiedyś rozmawiało z dziećmi w dobrych domach - ciut nauczycielski, deko pobłażliwy...
   No dobra, kim są Pożyczalscy wiecie? Jeśli nie, to powiem Wam, że to malutkie ludki, które pomieszkują bokiem gdzieś pod podłogą w ludzkich domach. Przy czym, co ważne, muszą być to domy czyste, uporządkowane, gdzie wszystko ma swoje miejsce - łatwiej im wtedy wyruszać na "pożyczanie". Pożyczanie? Ano tak, bo przecież kradzieżą bym tego nie nazwała, krzywdy przecież nikomu nie uczyni brak jednej nakrętki od butelki, starej wystruganej kredki czy skarpetki nie do pary. Więc nie ma o co robić awantury. A, jeszcze okruszki - Pożyczalscy żywią się okruszkami właśnie, a chyba o brak okruszka żaden człowiek nie dba. 
   Mary Norton zaczarowuje codzienność, a świat przez nią wykreowany przyciąga nas do siebie swym ciepłem, życzliwością i niepowtarzalnością. Magia. Ja z wypiekami na twarzy odkrywałam malowane przede mną słowami przez autorkę mikroświaty. Taką rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia powiedzmy: myszy czy nie wiem, ptaków, wron na przykład. Bo Pożyczalscy są malutcy - mieszczą się w ludzkiej kieszeni, mogą mieszkać w bucie, sypiać pod skarpetką; kłosy zbóż miały dla nich wielkość porządnie wypchanych mąką worków, a rżysko pozostałe po żniwach jawiło się im niczym nieprzebyta dżungla. Zmuszeni byli toczyć boje z trzmielami, ślimakami i gawronami, jakby to były smoki. Zafascynowana byłam strasznie otoczeniem Arietty, Dominiki i Strączka (bo tak nazywają się główni bohaterowie powieści, czego wcześniej Wam nie napisałam); z wielką niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych niuansów, jakie zafunduje mi Norton na płaszczyźnie ich przedmiotów codziennego użytku, takich mini-wynalazków, którymi będą się posługiwać. A te trzeba przecież wymyślić i stworzyć z tego, co dostępne w świecie ludzi. Trochę to przypomina tworzenie domku dla lalek, kombinowanie z czego by tu wannę zrobić, z czego łóżko, zlew czy czajniczek. Cudownie... 
   Super smaczkiem, który bardzo mnie rozbawiał podczas czytania są świetnie wykreowane charaktery małżeństwa Pożyczalskich i ich córki Arietty. Dominika to typowa staromodna gospodyni domowa, troszkę gderliwa, posłuszna mężowi, ale mająca też swoje zdanie i kiedy trzeba potrafiąca błysnąć intelektem. Strączek to wynalazca, zdobywca, erudyta i inteligent. Wciąż przy czymś majstruje, coś poprawia i ulepsza; jednocześnie to z jego ust padają tak wyszukane słowa, jak: aprowizacja czy kości zostały rzucone. No i Arietta. Młoda, zwariowana i zbuntowana, ale też posiadająca skłonność do snucia głębokich refleksji. To właśnie pod jej postacią autorka serwuje nam romantyczne przesłanie o umiłowaniu wolności: "Czy naprawdę, tak, jak wbijają mi stale do głowy rodzice, lepiej żyć pod podłogą w ciemności i nie mieć żadnych innych pragnień?" (s.82). Tak, Arietta kocha wolność, pragnie przygód, co staje się często motorem napędzającym akcję i przyczyną licznych tarapatów. Świetna jest ta mieszanka i sprawia, że czytanie upływa nam na wielu humorystycznych sytuacjach, spowodowanych ścieraniem się tych charakterów, czy może raczej charakterków. 
   Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o cudownych ilustracjach. Kto czyta mojego bloga wie, że wprost uwielbiam to, jak dla dzieci maluje, wróć!, czaruje Emilia Dziubak. Bo czary to są, panie. Zaiste czary. Przyznać się Wam do czegoś? Gdyby nie fakt, że to właśnie ta pani zilustrowała Pożyczalskich, zapewne po dziś dzień żyłabym w nieświadomości, że taki cykl w ogóle istnieje. Skoro więc ilustratorka "reklamuje" klasykę, przyciąga do niej czytelnika, to musi coś w tym być. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Ilustracje: Emilia Dziubak
Przekład: Maria Wisłowska
Tytuł oryginału: The Borrowers Afield
Data powstania: 1955. 
Ilość stron: 304.
Moja ocena: 5/6

czwartek, 4 września 2014

Biblioteczka Nateczka: Z rodziną najlepiej wychodzi się na ... drzewie - "Wierszyki rodzinne" - Michał Rusinek

    Jeśli uważacie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, to czuję się zobowiązana wyprowadzić Was z błędu. Bo choć przekonanie  to zapewne odziedziczyliście w spadku po dziadku, w obliczu przezabawnej książki Michała Rusinka z wierszykami dla dzieci, całkowicie się ono zdezaktualizowało. Od dziś z rodziną najlepiej wygląda się na drzewie... genealogicznym, rzecz jasna. Już sama książka stanowi namacalny dowód, iż najlepiej jest, gdy wszystko zostaje w rodzinie - słowa autora bowiem kreską ożywiła jego osobista siostra.  I wyszła książka cudeńko, naładowana bardzo pozytywną energią, wprawnie szyta cieniutką nicią porozumienia bratersko-siostrzanego. 
   Inspiracją dla autora do stworzenia tej książki był... żart rysunkowy, na który natknął się kiedyś podczas lektury New Yorker'a. Proponowano w ów dowcipie sporządzenie drzewa genealogicznego za 2 dolary, a w obrazek prezentujący przykładowe splątane gałęzie naszych pokrewieństw i spowinowaceń wpisany był "chyba Napoleon Bonaparte" oraz "dwie małpy". Trzeba przyznać, iż jakkolwiek luźne podejście do tematu odtwarzania więzi rodzinnych reprezentowała owa anegdota, to jednak tkwiło u jej podstaw ziarenko prawdy, z którego kiełkują wszelkie motywacje do odkurzania starych albumów i metryk w poszukiwaniu własnych korzeni. Zazwyczaj bowiem bardzo pragniemy odkryć wśród ludzkiego listowia Kolumba, Kopernika czy choćby jakiegoś dobrze sytuowanego szlachcica, a jak wnikliwie byśmy nie grzebali, jednego możemy być pewni - wszyscy pochodzimy od małp. A co pomiędzy? Tu proponuję zdać się na wybujałą i zwinnie łażącą po drzewach wyobraźnię autora. 
   Jaskiniowiec, Rzymianin, Wiking. Tatar, co złapał katar; dwórka po profesjonalnym kursie dygania; pirat, który okazał się piratką. Wszystkie to postaci rozsiadły się na rusinkowym drzewku, zawadiacko machając nogami (choć to podobno niegrzecznie, ale kto by się tym przejmował). Machają i prowokują. Do czego? Do marzenia, do snucia najśmielszych domysłów i  nawet sensacyjnych teorii spiskowych. Może gdzieś wśród Waszych przodków znajdzie się też Podróżnik jakiś, co był w miastach ponad trzystu? A może Czarownica, która jakiegoś Waszego wujka oczarowała i tak ciotką Waszą została? 
   Co dobrego kryje się w książce Rusinka pomiędzy wierszami? Na pewno trening wyobraźni, jeśli zachęceni marchewką, którą dynda nam przed nosem podążymy tropem autora i zechcemy wspólnie z naszymi dzieciakami /rodzeństwem/wnukami/etc. powymyślać takie najbardziej nieprawdopodobne biografie dla naszych własnych przodków. Po drugie, "Wierszyki rodzinne" budzą uśpioną ciekawość i mogą być doskonałym pretekstem do zgłębiania dziejów naszych rodzin, do zapoznawania dziecka z dalszą i bliższą rodziną, odwiedzania dawno niewidzianych krewnych i snucia niesamowitych historii z cyklu " a ciocia mojej babci, kiedy była w Twoim wieku"... no ja mogę tego typu opowieści i gawęd słuchać dłuuugimi godzinami. A jeśli nasi przodkowie już odeszli - wtedy możemy wybrać się w sentymentalną podróż w czasie wertując stare zdjęcia. Zamyślić się, przypomnieć sobie z melancholią na przykład smak cukierków, którymi po cichu raczyła nas prababcia (moje miętówki smakowały wojną, bo ich smak mieszał się z opowieściami matki mojego dziadka o tym, co było jak "przyszli Niemcy", a jej mąż umarł na zawał w wieku 33 lat, wróciwszy z 140 kilometrowej, pieszej wędrówki za chlebem). 
   Dlaczego jeszcze warto wydać na tę książeczkę pieniądze? Już choćby dla samej estetycznej przyjemności obcowania z nią. Naprawdę jest przepięknie wydana. Twarda oprawa, zacniejszy i porządniejszy papier, a ponadto: fantastyczne, zabawne i zawadiackie ilustracje wypełniające książkę dosłownie po brzegi. Jest kolorowo, każda strona to wysmakowane wesołe miasteczko intensywnych barw i z duszą wyrysowanych postaci. Aż się chce w ramki oprawić, w dziecięcym pokoju zawiesić i patrzeć. A wiele prac Joanny Rusinek ma też niesamowitą atmosferę, no są po prostu magiczne. Ilustratorka książek dziecięcych na pewno warta uwagi. 
   Czego jeszcze nie można pominąć, a co na plus wielki książeczki przemawia, to zwinność jej wiersza, melodyjność rymów, ten żwawy i pozytywnie nas naładowujący rytm. Choć znajdą się tu wierszyki skłaniające doi refleksji i wprowadzające nas w dość melancholijny nastrój, to jednak ogromna większość wierszowanych opowieści to zabawne miniaturki uśmiech wywołujące i z łatwością wpadające w ucho. Do nauczenia i powtarzania, do wymyślania melodii i wyśpiewywania, skacząc na jednej nodze w klasy czy przez skakankę. Nie byłabym oczywiście sobą, gdybym Wam tutaj jednej z moich ulubionych rymowanek nie zacytowała. Moje serce podbił i humorem w sobie zawartym rozbroił totalnie "Obcokrajowiec". A leci to tak:
Mamy w rodzinie obcokrajowca;
mówi się o nim "ta czarna owca!".
Bo gdy go o coś pyta teściowa,
nie odpowiada jej ani słowa.
Kiedy do niego mówi szwagierka,
on tylko dziwnie tak jakoś zerka.
Gdy go teść pyta: "Pogadasz z teściem?",
to on zastyga w dziwacznym geście. 

W obcokrajowcu wreszcie coś trzasło
i raz przy stole spytał: "Gdzie masło?".
Wszyscy zamarli, aż wreszcie żona
"Czemu milczałeś - pyta zdumiona - 
choć się do ciebie tyle mówiło?".
On na to odrzekł: " Bo masło było". 
   Ta książeczka to furtka do przeszłości. Nie, nie majestatyczne, ciężkie, stęchlizną trącące i żelazem kute drzwi. Furtka, przy której kica zając, ale tym razem nie zabiera nas do krainy czarów. Tym razem ma dla nas farby, byśmy mogli pokolorować jawiącą nam się na czarno biało historię i sprawić, by w metaforycznych żyłach naszych dawnych przodków na nowo popłynęła krew. I nawet jeśli na naszym drzewie nie siedzi żaden Napoleon, to na pewno odnajdziemy tam wiele ciekawych postaci, bohaterów dnia codziennego. I dowiemy się kim my jesteśmy, skąd pochodzimy i co tworzymy oraz gdzie jest nasze miejsce i rola w trybach ogromnej machiny świata. Bo w ostatecznym rozrachunku i tak najważniejsza jest rodzina.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Znak emotikon, Kraków 2013.
Ilustracje: Joanna Rusinek.
Wydanie: I.
Ilość stron: 160.
Moja ocena: 5/6

niedziela, 24 sierpnia 2014

Niewolnictwo widziane oczami niewolnika - "Zniewolony" - Solomon Northup


  Niewolnictwo widziane oczami niewolnika - istny ewenement wśród literatury traktującej o tej tematyce, jaka kiedykolwiek ujrzała tusz drukarski. Wykształcony niewolnik to wszak oksymoron. Panowie zadbali o to, by ich "żywy inwentarz" nie posiadł, w najmniejszym choćby stopniu, sztuki pisania i czytania, która mogłaby poszerzyć jego horyzonty choć o cal dalej, niż poza granicę plantacji. Dlatego też uważam, że tę książkę koniecznie należy poznać, bo świadectwo Solomona Northupa, które czyta się jak najlepszą powieść, jest zapewne zarazem jedynym  autentycznym głosem uciśnionych i smaganych batem, jakie będzie nam dane kiedykolwiek usłyszeć. To bardzo wartościowa i ważna opowieść.
   O tym, iż powieść ta jest ewidentnym reliktem zamierzchłych, na szczęście, już czasów świadczy dobitnie już sam przedruk przedmowy wydawcy do wydania anglojęzycznego, z (o bagatela!) 1853 roku, w którym to wydawca, tonem wyjaśniająco-przepraszającym tłumaczy swą decyzję o wydaniu powieści wyrosłej spod pióra czarnoskórego autora. Padające tam sformułowanie "[doświadczenia autora] ukazują prawdziwy obraz niewolnictwa, z wszystkimi jego jasnymi i ciemnymi stronami" przyprawia mnie nieodmiennie o niedowierzanie i oburzenie, iż ktokolwiek mógłby mieć czelność doszukiwania się jakichkolwiek zalet tego krzywdzącego i nieludzkiego procederu. Niemniej jest to dopiero pierwszy stopień do piekła ludzkiej mentalności, niejako przygotowujący nas na wszystkie późniejsze przejawy nietolerancji, rasowej segregacji, czy po prostu nienawiści, jakich będziemy doświadczać, zagłębiając się w powieść. 
   Solomon Northup urodził się jako człowiek wolny, to należy podkreślić. Jego ojciec był wprawdzie niewolnikiem, jednak zdołał zapracować sobie na wolność (jego pan nadał mu ją w swym testamencie), a nawet uzyskać prawo wyborcze; swoim dzieciom natomiast zapewnił staranną edukację, rzadko spotykaną w tamtych czasach u czarnoskórych mieszkańców USA. Jego przekleństwem stały się marzenia o pracy za godziwe wynagrodzenie, pozwalające mu zapewnić bezpieczeństwo finansowe żonie i dzieciom. Do niewoli został zwabiony podstępem i wdrożony siłą. Bito go, pojono środkami nasennymi i szantażowano śmiercią, jeśliby, świadom swoich praw, próbował szukać sprawiedliwości. 
   Historia jaką autor snuje przed nami zadziwiająco rzeczowym, niemal reporterskim tonem, tylko w chwilach największego poruszenia dając dojść do głosu emocjom, jest po brzegi wypełniona najdrobniejszymi szczegółami dotyczącymi realiów życia niewolniczego w Luizjanie w latach 50-tych XIX-wieku. Autor opisuje zagrody niewolnicze w miastach Richmond i Nowy Orlean, które służyły do przetrzymywania pojmanych Murzynów i handlu nimi; opisuje przeprawę na niewolniczym statku "Orlean" rzeką James River i skandaliczne warunki w jakich podróż tę odbywali. Pisze o swoich przyjaciołach niewolnikach kreśląc pełne bólu i cierpienia biografie ludzi, których największym nieszczęściem był kolor ich skóry. Jest to również nieocenione świadectwo tamtych czasów - Nortuhp opisuje bardzo skrupulatnie arkana uprawy, pielęgnacji i zbioru bawełny, trzciny cukrowej oraz kukurydzy, opowiada o zwyczaju świętowania Bożego Narodzenia czy skromnych ceremoniach zawierania małżeństw między niewolnikami. Nie umyka mu też najdrobniejszy aspekt organizacji podłej egzystencji zniewolonych przez ich panów - dowiadujemy się w jaki sposób swoją władzę sprawowali nad nimi nadzorcy i kim byli poganiacze. Dowiadujemy się  o organizacji przemieszczania się niewolników poza plantacją ich właścicieli - konieczna była przepustka, bez niej niewolnik mógł zostać schwytany, wychłostany i doprowadzony do aresztu przez pierwszą napotkaną osobę, której owej przepustki nie okazał; podobnie sprawa się miała z wysyłaniem listów - bez instrukcji od właściciela żaden poczciarz listu od Murzyna nie przyjął. Opowiada on też o systemie okrutnych kar, jakimi była kara chłosty - aby na nią zasłużyć wystarczyło przewinienie tak błahe, jak ślady suchych liści w bawełnie czy złamanie na polu gałązki - za to dostawało się dwadzieścia pięć batów; uciekinierzy natomiast otrzymywali batów pięćset, co Northup porównuje do rozszarpywanie przez psy. Świst bata stanowi stały akompaniament życia niewolnika, niczym makabryczny podkład muzyczny. Wszystkie prace, czy to na polu czy w obejściu, sadzenie bawełny czy kukurydzy, ich zbieranie oraz pielenie, wszystko to odbywa się w rytmie kolejnych uderzeń batem.
   Na oddzielną uwagę zasługuje styl autora "Zniewolonego". Od pierwszych wręcz stron książki możemy poczuć jego niespotykaną już obecnie, ozdobną, prowadzoną pod linijkę ówczesnej etykiety narrację. Nawet sama formalna strona publikacji daje nam jasno znać, iż mamy do czynienia z reliktem dawno minionej epoki - mnogość skumulowanych przed każdym rozdziałem podtytułów streszczających książkę pozwala nam odczuć skrupulatność twórcy w przywoływaniu następujących po sobie wydarzeń i ich starannym dokumentowaniu, natomiast wyróżnione graficznie zakończenia rozdziałów w wymyślnym kształcie sugeruje kunszt i niezwykłą dbałość o detal wydawcy, obecnie już niespotykaną (choc nie wiem, czy tak jest też w oryginale). Jeśli natomiast chodzi o merytoryczną warstwę sposobu porozumiewania się Northupa z czytelnikiem tu również jest ciekawie. Co przede wszystkim zwraca uwagę to niezwykły obiektywizm autora, a zarazem głównego bohatera powieści, który wobec wszelkich krzywd, jakie niesprawiedliwie go spotkały ma istotne powody, by dać się ponieść emocjom. Nie robi tego jednak, częściej relacjonuje niż ocenia, pozostawiając z reguły wydawanie sądów odbiorcy; stać go na chłodną ocenę sytuacji, podczas gdy postronnemu czytelnikowi w kieszeni się przysłowiowy nóż otwiera, by odpłacić ciemiężycielom pięknym za nadobne. Wylicza wady okrutnych panów, ale nie uchyla się przed skreśleniem wielu ciepłych słów pod adresem tych właścicieli, którzy okazali mu choć odrobinę miłosierdzia. Mało tego - Northup znajduje nawet socjologiczne usprawiedliwienia dla tych najokrutniejszych właścicieli - tłumaczy ich środowiskiem w jakim wzrastali, a taka postawa daje wyraz jego inteligencji, wielkiej umiejętności obserwowania ludzi oraz otwartości jego umysłu. Czasem popada w przesadnie patetyczny i rzewny ton, ale myślę, że to mu pozwala oddać swoje emocje, podkreślić ich intensywność. A może po prostu taka była moda epoki lub jego o niej wyobrażenia. Northup w swej narracji stosuje też częste metateksty, które powodują że między nim, a czytelnikiem wytwarza się pewna szczególna relacja. Niekiedy dzięki owym wtrąceniom w powieści na temat powieści możemy zajrzeć przez plecy piszącemu ją autorowi i poznać jego myśli - obnaża to prostolinijność, a co za tym idzie, szczerość tego XIX-wiecznego Amerykanina.
   Wiele miejsca poświęca tez Northup wykładaniu swoich poglądów na niewolnictwo, które teraz zdają się być czymś nader oczywistym. Wtedy jednak, w czasach powszechnej zgody na handel ludźmi i szalejącej propagandy przypisującej ciemnoskórym brak cech ludzkich, niezrozumienie pojęcia wolności i jej konsekwencji, były treściami co najmniej rewolucyjnymi.  
   "Ludzie mogą pisać fikcyjne historie opisujące ponure życie takim, jakie ono jest lub nie, (...) choć są ignorantami siedząc w wygodnych fotelach mówić z lekceważeniem o przyjemnościach niewolniczego życia; ale niech potrudzą się z niewolnikami w polu, pośpią z nimi w chacie, pożywią się ochłapami; niech zobaczą, jak się niewolników chłoszcze, bije, jak się na nich poluje, a wrócą z kolejną opowieścią na ustach. (...) nich usiądą z nim w nocy, porozmawiają w zaufaniu o "życiu, wolności i dążeniu do szczęścia", a odkryją, że dziewięćdziesięciu dziewięciu z każdych stu jest wystarczająco inteligentnych, żeby rozumieć swoją sytuację i by w głębi duszy nosić umiłowanie swobody, równie namiętnie, jak oni sami."*     
Northup demaskuje również wszelkie sposoby uzasadniania instytucji niewolnictwa od zapisu w Biblii o wyższości rasy białej, rasy "panów", jaką to interpretacją jeden z właścicieli ziemskich każdej niedzieli karmił swoich poddanych, by umotywować swoja nad nimi władzę wolą Boga; aż po mocno naciągane teorie o przeznaczeniu Murzynów do służby białym. W pewnych momentach ze spokojnej i opanowanej opowieści niewolnika pobrzmiewają nawet echa pełnego groźby ostrzeżenia, kiedy przestrzega panów przed dniem, w którym niewolnicy, sponiewierani, skatowani i doprowadzeni do ostateczności ich batami powstaną przeciw nim, by zawalczyć o swą wolność lub umrzeć, bo każda ta ewentualność jest lepsza od ich ówczesnego życia.
   Trzymając w swych rękach tę powieść, przebiegając oczyma po składających się na nią wyrazach miałam wciąż jakieś dziwne, podniosłe uczucie podróży w czasie i przestrzeni wprost na pole bawełny pomiędzy udręczone sylwetki styranych pracą niewolników.  Kolejne zdania zraszał spływający z ich ciał pot, barwiła je ciemna niczym niewypowiedziana skarga krew, a każdy wykrzyknik miał odgłos upadającego z świstem na ich plecy bata. Niesamowite doświadczenie. Polecam tę powieść gorąco.
*s. 187
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu 
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Replika, Zakrzewo 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 320.
Język oryginału: angielski.
Przekład: Martyna Plisenko.
Data powstania: 1853.
Moja ocena: 6/6.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Powieśc gangsterska made in China - "Uwodzicielki" - Mingmei Yip

      Nie podobała mi się ta książka. Nie podobała i totalnie zawiodła moje oczekiwania. Jest taka strasznie... grubymi nićmi szyta. Jest jak wciskanie się w za małe jeansy - to próba przyobleczenia niemal czterystupięćdziesięciostronicowej formy w nie do końca przemyślaną i stanowczo zbyt kusą treść. Jak dla mnie jest to pomieszanie James'a Bonda w spódnicy z historią Romea i Julii plus "Bodyguard'a" made in China. W całym pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Co się nad nią nawywracałam oczami to moje. Chciałabym móc polecić ją miłośnikom dalekowschodniej, egzotycznej literatury - niestety musieliby zadowolić się skąpymi jej okruchami, bo mimo iż gdzieś tam jest powiedziane, iż akcja książki rozgrywa się w Szanghaju w latach trzydziestych ubiegłego wieku, to poza paroma szczegółami fabuły powieść wydaje się być wyjęta z ram czasowych i przestrzennych. Chciałabym móc ją polecić wielbicielom powieści gangsterskiej rodem z twardej tradycji "Ojca chrzestnego", jednak w mojej ocenie opowieść stworzona przez Yip mogłaby co najwyżej aspirować do miana nieudolnego pamfletu takowej. Nie polecam więc jej; tak po prostu.
   Nie mogę powiedzieć, że powieść jest do szpiku kartki, na której ją wydrukowano, zła. Nie, tak nie jest. Jest jednak mocno mierna. Dlaczego tak uważam? Już piszę. Po pierwsze na nerwy działała mi nieodmiennie główna bohaterka, a raczej sposób, w jaki kreuje ją autorka. Bo oto, drodzy Państwo, mamy tu do czynienia ze szpiegiem. Takim przez duże S. Szpiegiem dziewiętnastoletnim, po bliżej nieokreślonych aczkolwiek, jak wynika to z powtarzanych przez autorkę z milion trzysta razy, surowych i bardzo starannych szkoleniach. Szpiega o anielskim głosie (nie na darmo piastuje prestiżowy tytuł Ptaszyny Niebiańskiego Śpiewu i pieści swym głosem uszy zamożnych bywalców ekskluzywnego nocnego klubu o nazwie Jasny Księżyc), o pięcdziesięciotrzycentymetrowej talii i buzi w kształcie regularnego migdała, co zdaje się być niebagatelnie ważnym szczegółem, gdyż autorka uznaje za stosowne przypominać nam o tym z jakąś zawrotną częstotliwością. Szpieg ten pracuje dla  Starszego Brata Wanga, szefa gangu Szkarłatnych Demonów, a jej celem jest uwiedzenie, wykradzenie tajemnic i doprowadzenie do śmierci Mistrza Lunga, przywódcy konkurującej mafii, która trzęsie Szanghajem i nie wiem, czy nie całymi Chinami nawet - a mianowicie Latających Smoków. I tu niestety zaczynają się schody, gdyż panna Camilla, bo to o niej mowa, jest przy wypełnianiu swojej misji rozkosznie nieudolna, totalnie zdekoncentrowana, zresztą: nie owijajmy w bawełnę - jest po prostu niezdarna. Jej zdecydowanie przydługie monologi wewnętrzne, z których w sumie książka się w ponad pięćdziesięciu procentach składa, mówiące o tym jakich to ona zanurzonych w najstarszej tradycji chińskiej sztuki walki książek nie czytała i jakich to ona forteli nie zna, sugerowałyby, iż powinna zabić tego Lunga bez mrugnięcia okiem, a potem tylko nonszalanckim gestem zdmuchnąć dymek unoszący się znad pistoletu. I tyle. Po sprawie. Tymczasem nasza Camilla niemiłosiernie się z tematem guzdrze. Uwodzi, owszem, ale nie tych mężczyzn, co trzeba, a jej przemyślenia przywodzą na myśl raczej toki myślowe rozhisteryzowanej, popadającej w depresję i targanej hormonami nastolatki niż profesjonalistki w szpiegowaniu, a już na pewno nie morderczyni. Owszem, knuje większe i mniejsze intrygi, czasem nawet uda jej się rozbudzić ciekawość czytelnika i popchnąć jakoś tam tą akcję do przodu, jednak zazwyczaj okazuje się, iż z małej chmury duży deszcz, wiele krzyku o nic, a z próby morderstwa robi się... zranienie w palec. Nie żebym Wam tu chciała spojlerować, ale dosłownie.
   Po drugie ta książka to istna księga chińskich aforyzmów, przysłów, powiedzonek, myśli i mądrości. W momentach największej kumulacji udawało mi się naliczyć ich po dwa w jednym zdaniu. No wszystko fajnie, tylko ja się pytam: po co? Można się popisać elokwencją, można okrasić powieść jakimś tam lokalnym kolorytem, tu i ówdzie zobrazować myśl bardziej plastycznym przykładem w postaci ludowej mądrości, ale kurcze, Yip wali tymi przysłowiami bez opamiętania i czasem serio miałam wrażenie jakby te dwa dodatkowe wersy były tam tylko po to, by zapchać zagwarantowaną kontraktem ilość stron. My, Polacy mawiamy, iż przesyt budzi niesmak - jeśli już pozostajemy w kręgu narodowych powiedzonek - droga pani Yip. 
   Kolejnym zarzutem, jaki mogę tej książce postawić, jest fakt, iż podczas czytania odnosiłam nieustannie wrażenie, że powieść ta to w istocie ciąg przypadkowych, wymuszonych i dość mocno na siłę do życia literackiego powoływanych epizodów. Każdy, ale to każdy z nich można z tej książki usunąć i nijak się to na fabule nie odbije. Jeśli miałabym porównać do czegoś tę historię to jej płaszczyzna fabularna jawi mi się jak mechanizm, w którym zamiast poruszających się w zależności od siebie i wzajemnie się napędzających kół zębatych są również koła, tyle, że całkowicie gładkie, precyzyjnie wypolerowane, śliskie. I koła te, te kolejne epizody, owszem, dzieją się, kręci się to wszystko, ale brak jakichś ciągów przyczynowo skutkowych, bo nic się tu nie zazębia, nic niczego nie predysponuje i powstaje wrażenie nie tyle chaosu, ile braku celowości. 
   Ponadto rzeczą, która również uprzykrzała mi czytanie był totalnie nieproporcjonalny stosunek partii książki rozwijającej akcję do tej, w której wszystkie wątki są rozwiązywane a powieść się kończy. Szczerze mówiąc, a właściwie pisząc, trochę mnie to nawet rozbawiło, bo ile się ta biedna autorka nie nakombinowała, by ubarwić misję naszego szpiega, by dać nam zasmakować w najbardziej nieprawdopodobnych arkanach zbrodniczego światka, a koniec końców, jakby się zorientowała, że czas już kończyć i rach ciach, ani się czytelnik obejrzał i już było po krzyku. Tak, pozostał mi niedosyt, tak wiele wątków nie doczekało się godnego zwieńczenia. A ja zamknęłam książkę z konsternacją, niedowierzaniem i niewypowiedzianym pytaniem: "Jak to? To już?". Z owej dysproporcji i zapychania przestrzeni treścią w moim odczuciu na siłę wynika kolejny mankament, jaki według mnie robi źle tej książce. Mianowicie autorka powołuje w niej do literackiego życia dwie, nawet fajnie wykreowane i całkiem zgrabnie wyprofilowane bohaterki, takie żywe, specyficzne i oryginalne. Mam na myśli iluzjonistkę Cień oraz ekscentryczną redaktorkę rubryki towarzyskiej w chińskim czasopiśmie - Tęczę Chang. Bardzo barwne są te postaci, dopracowane w detalach, z pomysłem stworzone, tyle, że bez celu jakby, bo to, jak potraktowane zostały po macoszemu w zakończeniu "Uwodzicielek" jest strasznym marnotrawstwem wniesionego przez nie do powieści potencjału. 
   Co jeszcze? Co jeszcze? Hmmm... muszę Wam napisać, że mimo iż od przeczytania przeze mnie tej książki sporo wody już w rzece upłynęło, to ja nadal zastanawiam się, o czym tak naprawdę ta książka była. To znaczy, o czym była, to wiem, ale czy miała jakieś drugie dno, jakąś filozoficzną zawoalowaną warstwę. Czy za pośrednictwem mocno przekombinowanych jak na mój gust przygód Camilli i jej pożałowania godnej realizacji misji zlikwidowania Mistrza Lunga, Yip nie chciała nam ukazać tragedię chińskich dziewczyn bez korzeni, przeszłości i miejsca na świecie; może (zaznaczam, bo to moja własna, osobista teoria) chciała pokazać czytelnikowi trudy, a właściwie niemożność doświadczenia przez nie szczęścia w życiu i osiągnięcia czegokolwiek. Chciała w końcu zbudować przed wirtualnymi oczami czytelnika coś w rodzaju katharsis i dać mu doświadczyć dojrzewania bohaterki i jej wewnętrznej przemiany. To znaczy, mam nadzieję, że chciała, bo inaczej to już zupełnie nie wiem, po co ta powieść. 
   Ja się wynudziłam, ja się rozczarowałam. Oczekiwałam czegoś innego, a dostałam jakieś naiwne powieścidełko z irytującą główną bohaterką. Oczywiście gust to rzecz indywidualna, zaprzeczyć jednak nie można, że gdy nieco się nadpruje narracje Yip wyłazi z niej wata; nie da się zaprzeczyć, że coś zgrzyta w konstrukcji tej powieści i w przyczynowo-skutkowym ciągu epizodów. Choć nie, coś czego nie ma, zgrzytać nie może. Aha i uważajcie na przysłowia, w pewnych momentach możecie zostać nimi zbombardowani bez najmniejszej przyczyny.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 446.
Tytuł oryginału: "Skeleton Women".
Przekład: Joanna Hryniewska.
Moja ocena: 3/6

piątek, 8 sierpnia 2014

Stosik

   Deszczowy piątkowy wieczór. Czas na herbatkę i... odrobinkę przyjemności:) A cóż może być przyjemniejszego niż wertowanie, przeglądanie i paplanie o książkach? Wąchanie ich po raz setny, a one wciąż tak pięknie pachną... Nie przedłużając - zapraszam na stos moich najnowszych cudowności:
1) Prawdziwa historia oparta na kłamstwach - Jennifer Clement - recenzyjna od Małej Kurki - mała wielka książka. Piękna, poetycka, pełna bólu zawartego nie tylko w kolejnych wierszach, ale również między wersami. Czytanie jej było istną ucztą obficie zakrapianą bólem istnienia i niesprawiedliwością losu, które sączyły się z każdej strony. Zbieram się, by ją rzetelnie zrecenzować, bo jest tego warta.
2) Morelowy sad - Amanda Coplin - recenzyjna dla LubimyCzytać.pl - kolejna z książek wydanych w ramach serii Kaszmirowej nowo powstałego wydawnictwa  Black Publishing. Jak dotąd mam z tą serią same pozytywne doświadczenie, mam więc nadzieję, że tak samo i tym razem będzie. To historia o ludziach, których ścieżki krzyżują się w krytycznych momentach ich żyć i o tym, co tacy ludzie mogą sobie zaoferować, nawet, jeśli ich spotkanie było dziełem zupełnego przypadku. Mam nadzieję na pełną mądrości życiowej powieść o szczęściu, co w łzach się rodzi, ale w takich cichych, bo rzewności nie lubię. Co dostanę? Zobaczymy.
3) Londyn NW - Zadie Smith - do recenzji od ZNAKu - po "Białych zębach" uzależniłam się od prozy tej angielskiej autorki. Od jej ciętego języka, nietuzinkowego poczucia humoru oraz trafności spostrzeżeń o życiu i świecie, o ludziach i lekkości pióra w ich wyrażaniu. Nie mogę się wprost doczekać, kiedy po nią sięgnę.  
4) Widziałam. Opowieści wojenne - Maria Wiernikowska - recenzyjna dla LubimyCzytać.pl - przeczytana, zrecenzowana; książka, która może rzucić całkiem nowe światło na Wasz światopogląd, może przewartościować Wasze priorytety, ale na pewno ukaże nam wojnę w całym jej okrucieństwie, bezsensie i destrukcyjnym wpływie nie na tych, co ją rozpętują, ale zwykłych szarych ludzi, którzy zawsze kończą jako mięso armatnie, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
5) Transsyberyjska - Piotr Milewski - recenzyjna od księgarni Matras - wsiąść do pociągu byle jakiego... ja jednak nie zdaję się na przypadkowość, bo zamierzam wyruszyć w podróż po Rosji torami najsłynniejszej chyba na świecie kolei. Mam nadzieję po drodze obejrzeć wiele surowych krajobrazów, poznać niesamowitych ludzi i uchwycić choć cień majestatycznego ducha tego specyficznego państwa.
6) Stulecie - Herbjorg Wassmo - recenzyjna od Smaku Słowa - pochłonęła mnie ta książka bez reszty i odczuwam teraz coś w rodzaju książkowego kaca, bo ciężko mi wejść w świat innej powieści, gdyż moje myśli błądzą wciąż obok kobiet żyjących na przestrzeni całego wieku na mroźnej północy. Przepiękna, bardzo życiowa i wciągająca powieść. Właśnie na taką od dawna miałam ochotę.
7) Księga Diny - Herbjorg Wassmo - recenzyjna od Smaku Słowa - lekturę tej książki będę chyba odwlekać w nieskończoność, by wiedzieć, że kiedy moje pragnienie wejścia do świata narracji Wassmo osiągnie apogeum, będę miała pod ręką coś jej autorstwa (a niestety na polskim rynku ukazały się tylko 3 tytuły tej autorki; jest to jednak do nadrobienia i myślę, że mogłaby być to niezła inwestycja wydawnicza, więc Smaku Słowa, wiesz, co masz robić;)). Powieść o kobiecie osadzona w surowym norweskim klimacie to dla mnie wielka obietnica, klimatyczne okładki też robią dobrze opowieściom Wassmo. 
8) Dziewczyna, która sięgnęła nieba - Luca Di Fulvio - od wydawnictwa Prószyński i S-ka - odnośnie tej książki mam najmniej sprecyzowane oczekiwania. Wiem, że to powieść historyczna, że romans i że z Wenecją w tle; cała reszta niech pozostanie słodką (mam nadzieję) niespodzianką. Nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się ta książka jakimś dziwnym systemem skojarzeń z "Namiętnością" Winterson (może dlatego, że ta Wenecja), więc są to bardzo dobre skojarzenia:)
9) Zagadki Jeża Pepe. Kości - Rozalia Niedźwiedzka - do recenzji od wydawnictwa Raducha - bardzo, ale to bardzo fajne są książeczki o przygodach jeża detektywa. Mądre, pełne ciepła, pobudzające do myślenia i prowokujące do wyobrażania sobie i snucia domysłów. Jedną z książek z tej serii zrecenzowałam dla Was tu (KLIK), a jak znajdę wolną chwilkę i o tej Wam poopowiadam. 
10) Pożyczalscy idą w świat - Mary Norton - recenzyjna dla LubimyCzytać.pl - to druga spośród pięciotomowej sagi o dziejach rodziny malutkich ludzików wydanych nakładem Dwóch Sióstr z niesamowitymi ilustracjami Emilii Dziubak. Potrzymać ja w rękach to już rozkosz, a co dopiero zagłębić się w świat angielskiej klasyki z wyższej półki. Będzie to idealna lektura do poduszki dla mnie i Natka. Na piękne sny. Nie wiem tylko, czy najpierw nie postaram się o pierwszy tom, by czytać całość w kolejności. No zobaczymy.

   I jak Kochani, podoba się? Co już znacie? Co polecacie, odradzacie, na co sami macie chrapkę? Aha, i niezmiennie zapraszam na FANPAGE, każdy klik "Lubię to" to dla mnie niesamowita radocha. Sprawcie, bym tego wieczoru trochę z radości poskakała:) Będzie mi niesamowicie miło. 

środa, 23 lipca 2014

Biblioteczka Nateczka: "Bardzo proste abecadło" - Agnieszka Bałdyga, Edyta Marszałek

   Dziś chcielibyśmy pokazać Wam pewną bardzo fajną rzecz, która dla dziecka w fazie zainteresowania literkami sprawdzi się wprost fantastycznie. "Bardzo proste abecadło", bo o nim mowa, to produkt wydany (i to jak!) przez Dwie Siostry z myślą o wprowadzaniu maluchów w świat liter w najlepszy z możliwych sposobów, a mianowicie, przez zabawę. 
   Tak, trzeba przyznać, że "Abecadło.." rzeczywiście jest proste, a zarazem, w swej prostocie genialne. 23 duże, twarde, bardzo estetyczne i zarazem naprawdę solidne kartoniki. Na każdym z nich po jednej stronie nadrukowane jest zwierzątko, po drugiej wielka litera alfabetu, będąca zarazem pierwszą literą nazwy owego zwierzaczka. Całość zamknięta w pięknym, kartonowym i ekonomicznym (format A5) pod względem zajmowania przestrzeni pudełeczku. Tyle.
   Jednak kiedy przyjrzeć się im bliżej, do łapek wziąć i obmacać, pobawić się nimi raz, drugi i trzeci - wtedy ta genialność z każdego centymetra zabawki wyziera. Że są piękne tego pisać nie muszę - takie delikatne, pastelowe; rzec by się chciało- designerskie. To lubię. Są bardzo oszczędne w formie. Ascetyczne wręcz, ale to bardzo na plus. Brak tu wszelkich zbędnych całkowicie ozdobników, nic więc nie dekoncentruje dziecka, nic nie rozprasza jego uwagi. Dodatkowo "Abecadło..." jest bardzo przemyślane - litery nie bez powodu różnią się kolorem - większość z nich jest w kolorze przypisanego do niej zwierzaczka, co bardzo ułatwia dziecku zapamiętywanie, pomaga kojarzyć.

   Jak bawimy się "Bardzo prostym abecadłem"? Bardzo prosto. Najczęściej jest tak, że ja trzymam wszystkie tabliczki literkami w stronę Natka, a on odgaduje: A jak Aigatoj, B jak Bajan, F jak Focka, itd. Jeśli zgadnie - dostaje tabliczkę, czyli punkt, jeśli nie - zatrzymuję je dla siebie i pozwalam mu zgadywać od nowa, aż do skutku, bądź też do znudzenia. Innym razem to Natuś przejmuje rolę pytającego, a ja próbuję celowo wprowadzać go w błąd, by sprawdzić, czy mnie poprawi. Czasem układamy zwierzęta w "zoo" w kolejności alfabetycznej, bawimy się w układanie słów z literek (podpowiadam mu podając nazwy zwierząt na daną literkę: G jak Gepard). Niekiedy bywa też tak, że zwierzątka ożywają i A jak Aligator pływa z D jak Delfinami w wyimaginowanym morzu :)
   Myślę, że jest to książeczka naprawdę bardzo stymulująca dziecko i dająca mu do myślenia. Sposobów jej wykorzystania jest naprawdę tak dużo, że właściwie ogranicza nas tylko wyobraźnia. Ważne jest - i tu taka moja mała rada - by podczas zabawy/nauki nie mówić do dziecka nazw liter, tylko wyraźnie wymawiać ich brzmienie; inaczej - nie nazywamy liter, tylko głoski. A więc: nie: "En jak niedźwiedź" tylko "N jak niedźwiedź". Na naukę nazw liter przyjdzie jeszcze pora w szkole, a takie nazywanie może tylko niepotrzebnie dziecku skomplikować sprawę czy wprost utrudnić przyswajanie.
   I nie, nie łudzę się, że moje dziecko pójdzie do przedszkola czytając płynnie, ale na pewno warto spróbować pobawić się z maluchem w ten sposób, bo jest to zabawa bardzo rozwojowa. Ćwiczy pamieć, spostrzegawczość, umiejętność kojarzenia, kreatywność - podczas wymyślania dla tych tabliczek rozlicznych zastosowań, a jakby się uprzeć, to trenuje nawet logiczne myślenie. Jedna "kolejka" odgadywania liter to niecałe piec minut z zegarkiem w ręku, myślę więc, ze nawet trzylatki są zdolne przez tak krótki czas się na zabawie skoncentrować.
   Minusy? Jednym poważnym minusem jest zastosowanie czapli jako przykładu użycia litery c. Dziecko może czuć się zdezorientowane, gdyż wymawiając "czapla" wyraźnie słyszy "cz". Ta karta jest więc zdecydowanie kartą nieudaną, jednak na usprawiedliwienie Dwóch Sióstr dodać muszę, że zwierzęcia na c po prostu nie ma (ja przynajmniej nie znam), nie jest to więc chyba pomyłka, a jedynie konieczność. A tak poza tym ćmy mi tu brakuje i ślimaka. No i ten ukwiał (U jak ukwiał) jakiś taki nieco wydumany. Choć z drugiej strony, obie zmiany łamałyby konwencję, w której "Abecadło..." jest utrzymane. No bo czym ukwiał zastąpić? Ulem? Ale to nie zwierze... A jakby tak ćma była to zdałoby się mieć coś dla ó, ę, ą, a nie ma przecież. No nic to, ćma i ślimak mogliby być.
  Podsumowując - jak i Natek bardzo zadowoleni jesteśmy z "Abecadła" i ciężko nam wyobrazić sobie naukę pierwszych literek bez tej świetnej pomocy. I chociaż latem Natan karty te - podobnie jak i inne tego typu "domowe" zabawki traktuje mocno po macoszemu, rzucając je w kąt na rzecz podwórka i placu zabaw, a bawiąc się nimi tylko sporadycznie, to jestem więcej niż pewna, że wraz z nadejściem jesieni spędzimy długie godziny na odgadywaniu, co jest jak A czy co jest jak Z. I cieszy mnie to bardzo, bo ja na te tabliczki napatrzyć się nie mogę. My polecamy.
Książeczkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Ilustracje: Agnieszka Bałdyga, Edyta Marszałek.
Wydanie: I.
Ilość stron: 46.
Moja ocena: 5/6