czwartek, 17 maja 2012

Jak się reportażu pisać nie powinno - "Rwanda" - Piotr Kraśko

   Będą się sypać gromy, bo powiedzieć, że mnie ta książka zawiodła, to zdecydowanie za mało. "Rwanda" mnie zniesmaczyła; to co mi w niej zafundowano przekracza granice dobrego smaku, a jej treść i forma okazała się przeciwnie proporcjonalna do pokładanych przeze mnie w niej nadziei i oczekiwań, jakie sobie roiłam wobec lektury. 
   Nazwisko słynnego polskiego dziennikarza traktowałam jako gwarant solidnej i rzetelnej reporterskiej roboty; szczególnie w zestawieniu z taką marką, jak National Geographic, jego publikacja powinna być dopięta na ostatni guzik, dopieszczona; powinna grać i śpiewać... Byłam pewna, że dowiem się informacji, które dotąd były dla mnie nieznane, że zostaną postawione jakieś odkrywcze tezy, coś będzie wyjaśnione, jakieś mity padną... Tymczasem zonk. Książka stanowi jeden wielki zgrzyt. Mało co się tam trzyma kupy; styl kuleje, ilustracje o pomstę do nieba wołają, a ogólna całość mogłaby raczej posłużyć za wzór, jak reportażu pisać nie należy...
   Oskarżam tę książkę o nóż, jaki wbiła mi w serce jeszcze zanim na dobre rozpoczęłam zagłębianie się w tekst. Otóż zawsze, zanim przystąpię do lektury książki opatrzonej ilustracjami (w szczególności jeśli mam do czynienia z reportażem tego typu), lubię wiedzieć, kto jest tych zdjęć autorem. Według mnie bowiem zdjęcia w pozycjach reportażowych przemawiają do czytelnika w równej mierze, bądź nawet bardziej niż tekst. Dzięki nim autor "użycza" swoich oczu czytelnikowi pozwalając mu widzieć to, co sam ogląda. No więc szukam źródła fotografii, znajduję, a tam... Wikipedia. Z nóg mnie ścięło. Jak tak można? No jak? Jak autor chcący zachować poziom może ilustrować swój wywód zdjęciami pożyczonymi z ogólnodostępnego i mającego opinię trywialnego źródła? Przecież Kraśko sam chwali się w tekście umiejętnościami swojego fotografa, więc pytam: gdzie są zdjęcia? Rozumiem, że gdy szalała krwawa jatka autor nie był obecny na miejscu; rozumiem, że pojechał tam dopiero w 1996, ale chyba lepiej zaprezentować autorskie fotografie, niż wyławiać je z Wikipedii. W tym przypadku chyba wolałabym, by ich tam wcale nie było. Godzi to w moją czytelniczą dumę, gdy mi się coś takiego serwuje. 
   Wiele do życzenia pozostawia także dobór zdjęć, ich lokalizacja, a nade wszystko podpisy, jakimi zostały one opatrzone. Autor czy wydawnictwo, nie wiem kogo winić, uznało za świetny patent, by zdjęcia, które umieszczone są we wklejce opatrzyć cytatami z tekstu, który mniej więcej (bardziej mniej) mają ilustrować. A, że wklejka "obsługuje" tekst zarówno znajdujący się przed nią, jak i ten następujący po niej, zrobił się z tego niezły obrazkowy miszmasz. W praktyce czytając to, co już przeczytałam, nudziłam się; natomiast czytając to, co dopiero zostanie wyjaśnione w kontekście, ani za grosz nie rozumiałam, co autor miał na myśli. Fotografie pełnią więc swoją funkcję źle, niczego nie obrazują, są za to sprawczyniami zamieszania. 
   Oskarżam tę książkę również o to, że nikt się w niej zanadto nie przejmuje taką błahostką, jaką jest zdawać by się mogło, poprawność stylistyczna. W efekcie, aby zrozumieć sens niektórych zdań, musiałam je czytać co najmniej kilka razy. Klarowność przekazu całości burzy też częste urywanie wątku przez autora, na rzecz podejmowania następnego, z którego potem przeskakuje na zupełnie inny. Ciężko się w tym nie pogubić. Ciężko tym bardziej, że autor ewidentnie lubuje się w chwytaniu za ogon niezliczonej ilości srok - raz opisuje dialog z taksówkarzem, za chwilę pisze o trudach zawodu dziennikarza, a tylko czasem napomina coś o myśli przewodniej swojej publikacji, jaką jest rwandyjska masakra. Nie klei mi się to zupełnie... Lektura książki to niekończąca się pogoń za sensem, który wciąż umyka. Czasem wręcz nie można oprzeć się wrażeniu, że niektóre epizody czy dygresje mają jedynie "wypychać" przestrzeń, rozciągać ją. A mówi się, że jeśli nie ma się niczego do powiedzenia, najlepiej nie ubierać tego w słowa...
   Plusy? Są, choć nieliczne. Podoba mi się fakt, że Kraśko poprzestaje na kilku elementarnych szczegółach dotyczących genezy konfliktu między plemionami Tutsi a Hutu. Ja, jako osoba zaznajomiona z kilkoma dziełami o tej tematyce, żmudnie i ze zniecierpliwieniem się przez nie przedzieram w każdej kolejnej publikacji. Tu było to okrojone, sprowadzone do minimum niezbędnego dla zorientowaniu się w treści czytelnikowi nieobeznanemu z historią rwandyjskiego konfliktu. Fajnie. Częściowo moją przychylność zdobył też pomysł naświetlenia międzynarodowego tła konfliktu, jakim było starcie w Mogadiszu. Spowodowało ono bowiem, iż ONZ, które straciło tam kilkunastu ludzi i mnóstwo energii, postanowiło nie angażować się w sytuację w Rwandzie. Tu jednak muszę zauważyć, że stosunek ilości tekstu, jaki autor poświęca temu zagadnieniu zestawiony z ilością dotyczącą Rwandy daje mi podstawy do twierdzenia, że książka ta mogłaby być równie dobrze zatytułowana "Somalia". 
   Zawiodłam się strasznie na tej książce. Zamiast całej serii "W stanie wojny" w ramach której ukazała się owa książeczka, ja radziłabym panu Kraśko stworzyć jedną porządną publikację, która byłaby wypełniona treścią po brzegi i okraszona autorskimi zdjęciami. Po takie dzieło pobiegłabym w podskokach. Natomiast kieszonkowe wydanie, ilustracje zapożyczone z Wikipedii i chaotyczna treść nie wnosząca żadnego novum do mojej wiedzy o świecie to zdecydowanie nie są rzeczy, na które warto wydawać pieniądze.  
Recenzja dla serwisu Nakanapie.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: G+J, Warszawa 2012.
Wydanie:I
Ilość stron: 96.
Data powstania: 2012.
Moja ocena: 2/6