piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie grudnia 2010

Przeczytane ksiażki: 3 (bardzo malutko, chociaż w sumie przeczytałam 5, ale z dwoma recenzjami nie wyrobiłam się, więc będą w styczniu)
Ilość przeczytanych stron: 725
Odkrycie miesiąca: Archipelag (pismo o książkach); wiedziałam, że jest, ale, wstyd przyznać, dziś pierwszy raz je przejrzałam i zastanawiam się dlaczego dopiero teraz...
Rozczarowanie miesiąca: nie było
Najlepsza w tym miesiącu: "Zupa z granatów" Marsha Mehran
Przyznane oceny:
6 - 0
5 - 2
4 - 0
3 - 1
2 - 0
1 - 0
Wyzwania, w których uczestniczę:
- Rosja w literaturze: 0
- nagroda Nobla: 0
- Pulitzer (wspólnie z Zaczytaną):0
- znalezione pod choinką: 1
Wycieczki literackie:  Irlandia/Iran ("Zupa z granatów"),  Wielka Brytania ("Tatusiu proszę, nie"), Norwegia "W zwierciadle, niejasno...")
Serie wydawnicze: pisane przez życie, z miotłą
Nagrody literackie: brak

 Co poza tym? Udało mi się nawiązać współpracę z wydawnictwem ZNAK, czym zresztą już nie omieszkałam się pochwalić. Książki miałyby być wysłane po 9 stycznia - czekam nieciepliwie, mając nadzieję, iż będzie to owocna i satysfakcjonująca współpraca. Zamierzam dalej dokładać starań, by nawiązać współpracę też z innymi interesującymi mnie wydawnictwami.
   Postanowiłam również zapoczątkować nową świecką blogową tradycję - Sabat książkownic. Co czwartek po 19.00 zamierzam zapraszać Was do rozmowy na pewien konkretny temat. Mam nadzieję, że zjawicie się i wypowiecie swą cenną opinię. Zapraszam serdecznie, będzie mi miło:) Tematem sabatu w tym tygodniu jest Wasza najlepsza książka w minionym roku.  
   Ruszyło nowe wyzwanie Od zmierzchu do świtu, które polega na czytaniu pozycji związanych z nocą czy poprzez ujęcie tego słowa, tudzież wszelkich jego pochodnych, w tytule, jak również tych, których akcja rozgrywa się nocą właśnie. Nawybierałam sobie książek, że hoho. I nawet jeśli, jak zapewne się stanie, nie zrealizuję planu w stu procentach, to napewno i tak bardzo się wzbogacę o nowe wrażenia, znakomitych autorów a napewno miło spędzony czas:). 
   Mam również zamiar reaktywować swoje MOTYWA(K)CJE, w które z większym czy mniejszym powodzeniem bawiłam się na swoim poprzednim blogu. O co chodzi? Zauważyłam, że zdarza mi się gromadzić książki posiadające np. słowo "anioł" w tytule. I tu pojawił się mój pomysł czytania co miesiąc przynajmniej trzech książek w jakiś sposób ze sobą powiązanych. Nie wiem jeszcze co będzie motywem stycznia. Muszę dokonać remamentu na półce; ale dzięki takiej zabawie każdy miesiąc będzie inny, orginalny i niepowtarzalny, w końcu mogą to być przecież nawet książki o czerwonych okładach;) Jeśli ktoś ma ochotę bawić się ze mną - zapraszam:)

   A teraz trochę prywaty. I zapobiegawczego pewnych kwestii powyjaśniania. Jeśli z dnia na dzień zniknę w niewyjaśnionych okolicznościach z naszego wirtualnego książkowego świata, będzie to oznaczać, iż mała istotka, która dotąd przez 9 miesięcy zamieszkiwała mój brzuszek postanowiła się już z niego wyprowadzić na nasz cudowny, choć nie zawsze bajkowy świat. Wprawdzie mój synuś ma urodzić się dopiero 26 stycznia, ale wiadomo jak to jest z maluchami, one nie znają się na kalendarzu;) Ze swojej strony mogę zapewnić Was, iż dołożyłam wszelkich starań, by nasza społeczność książkoholików powiększyła się o kolejnego członka:) Wszak mój berbeć niejednokrotnie "skopywał" uwierające go książki, które jego mama kładła sobie na brzuszku do czytania:) Chyba najbardziej podobała mu się "Ulica tysiąca kwiatów" bo z nią toczył najbardziej zacięte boje;)
Kochani, w tym Nowym 2011 roku życzę Wam spełnienia wszelkich marzeń. Niech to będzie ten rok, na który zawsze się czeka z podjęciem ważnej decyzji, niech zawsze będzie dziś, a już nigdy jutro; życze udanych pierwszych kroków i pomyślnych ostatnich. I nieustającej książkowej pasji. Wielu odkryć i oczarowań. Wszystkiego naj naj naj!!!

czwartek, 30 grudnia 2010

Sabat książkownic - w każdy pierwszy czwartek tygodnia;)

   Zapraszam wszystkich na moje książkowo-molowe sabaty. Czarownice mogły, a my nie? Może nie mamy klimatycznej Łysej Góry, ale nie o formę, a o treść przecież zawsze idzie. O co mi chodzi? Już wyjaśniam:)
    Nie samym czytaniem człowiek żyje. Ba, nawet nie samym o książkach pisaniem. Trzebaby też o tych książkach czasem porozmawiać:) Dlatego co czwartek wsiadajcie na swoje miotły (tudzież fotele, kanapy czy czym tam kto się po wirtualnym świecie wozi) i zlatujcie się na mojego bloga na ploty. Bierzcie ze sobą rzecz jasna swoje myszki (nie że gorsze od czarnych kotów wiedźm, poprostu nowocześniejsze i bardziej trendy;)), może wspólnie uwarzymy jakąś nową blogową tradycję.
 Na dzisiejszym, debiutanckim sabacie chciałabym Was zapytać o:
   Najlepsza przeczytana w 2010 roku książka. Co Was w niej urzekło? Dlaczego wywarła na Was tak duże wrażenie?
Może uda nam się stworzyć wspólnie listę the best of 2010. A jeśli nie może zainspirujemy się nawzajem. A napewno lepiej się poznamy. A więc piszcie:) Oczarujcie mnie:) 

wtorek, 28 grudnia 2010

Od zmierzchu do świtu - nowe wyzwanie

    "Cicha noc, święta noc..." tak ostatnio śpiewaliśmy skupieni wokół suto zastawionego stołu w blasku choinkowych lampek. "Noc nadchodzi głuchaaaa ..." - zawodzi z kolei inny kawałek. To jaka w końcu jest ta noc? Abyśmy w tej materii nie byli niczym przysłowiowe dzieci we mgle (nocnej, rzecz jasna) Padma zaprasza wszystkich do nowego, nocnego wyzwania. 
   "Początek – 22 grudnia, najdłuższa noc w roku. Koniec – w nocy z 21 na 22 czerwca, kiedy noc będzie najkrótsza. Ilość książek do przeczytania – dowolna. Niech to będzie choć jedna nocna lektura, najlepiej czytana nocą, której teraz mamy przecież aż nadto."
   Oto garstka podstawowych zasad zaczerpnięta z wyzwaniowego bloga. Zachęcam więc wszystkich (nie tylko nocnych Marków) do wdrożenia się w blogowo-książkowe życie nocne:) Niech i Twoja lampka zapłonie i oświetla Ci równe ścieżki literek!!! ;) 
 Lista proponowanych lektur dostępna jest zarówno u Organizatorki, jak i na blogu wyzwaniowym. A zaręczam, że jest w czym przebierać i wybierać:) Wystarczy spojrzeć co ja tu sobie nazachciewałam:
1) Po zmierzchu - Haruki Murakami
2) Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski
3) Nie mów noc - Asmoz Oz 
4) Nocne czuwanie - Tarjei Vesaas
5) Wiosenna noc - Tarjei Vesaas
6) Noc - Andrzej Stasiuk
7) Cztery zmierzchy - Mika Waltari
8) Jeśli zimową nocą podróżny - Italo Calvino
   A jeśli starczy czasu to może jeszcze:
1) Deszczowa noc - Jodi Picoult
2) Dom tysiąca nocy - Maja Wolny
3) Białe noce - Fiodor Dostojewski
4) Ostatnia noc w Twisted Rivier - John Irving
5) Pod osłoną nocy - Sarah Waters

   Chciałabym się też pochwalić:) Mikołaj o mnie zapomniał (to akurat nie jest powód do dumy, przecież byłam grzeczna...) ale pamiętało o mnie pewne wydawnictwo, do którego jakiś czas temu wysłałam maila z sugestią nawiązania współpracy. Jakaś sumienna osoba, mało tego, że wygrzebała mojego maila spod sterty reklam i innych elektronicznych listów, to jeszcze na niego odpisała:) Hurrra udało mi się nawiązać współpracę z Wydawnictwem ZNAK.

piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt!!!

 
 Chciałabym złożyć Wszystkim najserdeczniejsze życzenia 
magicznych, pełnych ciepła i rodzinnej atmosfery Świąt. 
Życzę wielu wzruszeń, przepysznych wigilijnych potraw, 
ciepłych, kochających serc mimo zimowej aury.
Niech te Święta będą wyjątkowe i obfitujące w cuda
rodem z kart literatury - wszak magia dzieje się zawsze obok Nas, sztuka polega na tym, by ją dostrzec...
Życzę przychylności Aniołów, kojących kolęd, zapachów przypominających dom rodzinny i, rzecz jasna, samych wymarzonych (książkowych) prezentów.

Wesołych Świąt!!!

czwartek, 23 grudnia 2010

"Hotel Rwanda" - reż. Terry George

   Odkąd przeczytałam książkę Reveriena Rurangwy "Ocalony. Ludobójstwo w Rwandzie" a potem również reportaż Jeana Heatzfelda "Strategia antylop" temat ten wciąż gdzieś wokół mnie krąży i bezustannie mnie nurtuje. Intrygująca jest dla mnie Afryka, przerażające jej problemy i panująca tam wszechobecna niesprawiedliwość. Nie do uwierzenia wprost jest fakt, iż wydarzenia podczas których zginęło ponad milion Bogu ducha winnych Tutsich (nie wyłączając kobiet, starców czy nawet dzieci) miały miejsce niespełna 20 lat temu i odbywały się na oczach obojętnego świata.
 
   Obraz opowiada historię zwykłego niezwykłego człowieka, pracownika jednego z renomowanych rwandyjskich hoteli, Paula Rusesabahina. Pochodził on z plemienia Hutu (było to w tym ludobójstwie plemię agresorów, morderców), potencjalnie więc nic mu nie zagrażało. Jednak jego ukochana żona była Tutsi, czyli "karaluchem, śmierdzącą pluskwą przeznaczona do eksterminacji" w myśl morderczej ideologii niedawnych sąsiadów Hutu. Z tego samego powodu widmo śmierci unosiło się również nad trojgiem jego dzieci.
   Odwaga, jaką wykazał się Paul była niemal nadludzka. Ryzykując również własne życie (np. kiedy dowódca interahamwe rozkazał mu własnoręcznie zastrzelić swoją rodzinę pod groźbą odebrania mu życia) dokłada wszelkich starań by wykraść choć jeden dzień życia dla swych najbliższych. Jego hotel staje się azylem dla wielu zbiegłych Tutsich, Paul wraz z  stacjonującym w hotelu oddziałem ONZ walczy o ich życie z uzbrojonymi w maczety zbrodzniarzami. Odwracają się od niego wszyscy dotychczasowi przyjaciele, buntują się przeciw niemu podwładni...  
   Film demaskuje całą przykrą i zawstydzającą Europę prawdę o tle politycznym rwandyjskiego ludobójstwa. Świat doskonale wiedział o tym, co dzieje się w tym afrykańskim państewku, ale odwracał głowę, bo tak było mu wygodniej. Rwandyjczycy zostali pozostawieni sami sobie na pastwę niechybnej śmierci. Dlaczego? Poprostu dla tego, że są Afrykańczykami. Jedynie dziennikarze korzystali z szalejącego w państwie piekła - przynosiło im ono wymierne korzyści w postaci nietuzinkowych materiałów do serwisów informacyjnych. Jednak, jak dobitnie i nie pozostawiając zbędnych złudzeń, wyjaśnił to Paulowi jeden z reporterów, reportaże te nie miały nieść przesłania czy tym bardziej być apelem do reszty świata - Europejczycy mogli jeynie po ich obejrzeniu stwierdzić, iż to co się tam dzieje jest wstrząsające i... wrócić do kolacji.
   Paul dokonał niemożliwego - uratował nie tylko siebie i swoją rodzinę, ale również ponad 1200 osób, które zostałyby ścięte i poćwiartowane, gdyby nie jego pomoc. Wbrew zdrowemu rozsądkowi przyjął pod dach swego hotelu sieroty, które dostarczyła mu pracownica Czerwonego Krzyża, nie zamykał drzwi przed kolejnymi uchodźcami, przekupywał czym się tylko dało policjantów, by chronili budynek, nie szczędził ostatnich oszczędności by wykupić swych przyjaciół i sąsiadów z rąk katów. Kiedy miał możliwość opuszczenia rwandyjskiego piekła i emigracji do spokojnej Belgii wraz z rodziną postanowił zostać i nieść pomoc - wiedział, iż bez niego ludzi mu ufający zginą. 
   Film porusza tym bardziej, iż oparty jest na autentycznych wydarzeniach - kiedy jego współplemieńcy poddali się krwawemu amokowi i pasji mordowania swych niedawnych przyjaciól tylko dlatego, że pochodzili z innego plemienia, jeden Paul Rusesabahin zachował swoje człowieczeństwo i nie uległ demonom, omal nie przypałcając swej dobroci kilkakrotnie życiem. Jego historia pokazuje jak wiele dobra może zdziałać dla świata jeden człowiek.    
   Gorąco wszystkim polecam.  
Gatunek: Dramat, Wojenny
Data premiery: 2005-11-04 (Polska), 2004-09-11 (Świat)
Reżyseria: Terry George
Scenariusz: Terry George, Keir Pearson
W rolach głównych: Paul Rusesabahin ( Don Cheadle), jego żona Tatiana (Sophie Okonedo), pułkownik ONZ (Nick Nolte), pracownica Czerwonego Krzyża (Cara Seymour).
Moja ocena: 5/6
Zdjecia pochodzą z Internetu.

niedziela, 19 grudnia 2010

"Być może w czasie świąt bardziej jesteśmy podobni do aniołów niż w innych porach roku?"* - "W zwierciadle, niejasno..." - Jostein Gaarder

   Niespodziewany gość, dla którego zwyczajowo pozostawia się wolne miejsce i nakrycie przy stole, niekiedy może przyjść do nas w nieco innej postaci. Wiadomo - Boże Narodzenie to czas cudów i magii. Jeśli jakaś bezwłosa postać o bosych nogach przycupnie na parapecie Waszego okna w wigilijną noc, to prawdopodobnie będzie to anioł chcący podyskutować z Wami mimo późnej pory o ludziach, życiu i dziele stworzenia... Poczęstujcie go może pierniczkiem czy innym makowcem, ale uwaga - jeśli macie więcej niż "naście" lat, jest bardzo prawdopodobne, iż jego mądrości wydadzą Wam się nieco nudnawe...
   Akcja książki rozgrywa się w Norwegii, a główną bohaterką jest mała dziewczynka Cecylia Skotbu, która podczas swojej choroby prowadzi z filozoficzne rozmowy z aniołem Arielem. Niestety nie zdobyła ona mojej sympatii - dziewuszysko z niej bowiem rozpieszczone, zafochane na cały świat i dość egocentryczne; choć może jej ciężka choroba po części usprawiedliwia te zachowania. Piękna natomiast jest miłość dziewczynki do młodszego brata Lassiego.
   Dziewczynka pozostaje unieruchomiona w swym pokoju na piętrze, podczas gdy na parterze domu odbywają się święta Bożego Narodzenia. Atmosfera świąt udziela się małej Cecylce jedynie dzięki docierającym do niej zapachom i odgłosom, a także zdającemu jej relację z poczynań domowników bratu. 
   Cecylka nie nudzi się jednak - kiedy tylko domownicy udają się na zasłużony wypoczynek do jej pokoju wdziera się sam anioł. Ariel nie jest typowym aniołem z stereotypowych wyobrażeń utrwalonych w kulturze i sztuce. O tym zresztą zdążymy się dokładnie i szczegółowo przekonać, gdyż większą część książki stanowią właśnie rozważania dwójki bohaterów odnośnie różnic i podobieństw między ludźmi a aniołami (w wersji Gaardera). Rozważania tak szczegółowe, że autor za niezbędne uznał przeanalizowanie na tym polu wszystkich zmysłów. Możemy również poznać koncepcję autora dotyczącą olbrzymiej roli dzieciństwa w dziele stworzenia (Bóg stworzył rzekomo Adama i Ewę, jako małe, raczkujące po raju i bawiące się w nim dzieciaki), czy nowej wizji Boga - istoty niewszechmocnej, pozbawionej patosu i dalekiej od swego wizerunku w ludzkich wyobrażeniach. 
   Gaarderowska koncepcja byt ziemskiego człowieka zbyt optymistyczna nie jest:
   "To wy dla nas jesteście cieniami, Cecylio, a nie odwrotnie. Przychodzicie i odchodzicie. To wy nie trwacie. Pojawiacie się nagle i za każdym razem, kiedy nowo narodzone dziecko kładzie się na brzuchu matki, jest to równie cudowne. I tak samo nagle znikacie. Bóg puszcza was jak bańki mydlane."**
   Pojawiają się również rozważania dotyczące sensu istnienia i zagospodarowania wszechświata, a raczej są to tezy wysuwane przez samego Ariela, nie podlegające większej dyskusji. Kosmos to mianowicie miejsce swawoli i rozkoszy niezliczonych aniołków, które  siedząc sobie na planetach i rozmyślając obserwują ziemię i ludzi (ziemia wiruje oczywiście li i jedynie po to, by im tę obserwację usprawnić), tudzież śmigają sobie w najlepsze na kometach, niczym dzieci na zjeżdżalni. Słońce natomiast:
   "(...) nie świeci samo z siebie. Jest tylko zwierciadłem, któremu światła użycza Bóg."***
   Książka niestety mnie wynudziła niesamowicie. Jedyne co mnie jakoś przy niej zatrzymało to śladowe fragmenty magii  - tej świątecznej ale nie tylko. Bardzo sympatyczny jest fragmenty gdy Ariel podczas nocnych eskapad z Cecylią na narty i sanki demonstruje swe anielskie zdolności jak np. przechodzenie przez pnie drzew czy kroczenie po popękanej tafli jeziora. Zakończenie utworu jest dość melancholijne, choć nie da się ukryć, iż zaskoczeniem nie jest.
*s. 97.
**s. 66.
***s. 139.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Jacek Santorski & CO Wydawnictwo, Radom 1998.
Ilość stron: 191.
Przekład: Iwona Zimnicka
Ilustracje: Radowit Dąbrowski
Moja ocena: 3/6
Wyzwanie: Znalezione pod choinką

wtorek, 14 grudnia 2010

Stosik grudniowy II

1) W zwierciadle niejasno - Jostein Gaarder - wreszcie zdobyłam coś do wyzwania świątecznego; jak dotąd znam tego pana jedynie z książki "Świat Zofii" czytanej dawno, dawno temu. Ale książka króciótka, do połknięcia w jeden wieczór wręcz.
2) Gawędziarz - Mario Vargas Llosa - polowałam na tę książkę i wreszcie mam. Do projektu Nobliści jak znalazł, ostrzę sobie na nią ząbki, mam nadzieję, że Llosa sprosta i tym razem moim oczekiwaniom:)
3) Imperium mrówek - Bernard Weber - wpadła mi w oko przypadkiem i, mimo niezbyt miłych wspomnień związanych z książkami o zwierzakach (nie doczytałam ani "Sprawiedliwości owiec" ani "Poluj, bo upolują ciebie"), postanowiłam dać jej szansę - oprócz sensacji z życia mrówek okładka obiecuje ciut filozofii i socjologii, zobaczymy. Jest to tom pierwszy z trzech. Czytał ktoś?
4) Moje skradzione życie - Renee Villancher - historia Francuzki, która została zmuszona do życia na wygnaniu w Rosji, nie mogąc powrócić do swego kraju. Bardzo mnie pociągają takie historie swą autentycznością. Ta książka wpisze mi się też chyba do wyzwania Rosja w literaturze:) 
5) Tajemnica Bożego Narodzenia - Jostein Gaarder - kolejna wyzwaniowa książka wprowadzająca w atmosferę tych pełnych magii świąt:) Od strony graficznej bardzo apetyczna:) 
6) Zapach kwiatów i śmierci - Nadine Gordimer - okładka średniociekawa, ale autorka noblistka, forma opowiadań i tematyka południwoafrykańska jednak mnie skusiły:) Lubię opowiadania, bo można je czytać z przerwami na coś innego; są mniej zobowiązujące niż powieść.
7) Pamięć kości - Clea Koff - książka to reportaż młodej badaczki dotyczący kwestii ludobójstw w Rwandzie, Bośni, Chorwacji i Kosowie; pięknie wydana, wzbogacona ilustracjami z tych miejsc. Intrygująca rzecz. 
   Korzystając z okazji chciałam prosić Gości mych przemiłych coby zabrali głos w ankiecie dotyczącej powieści Cormac'a McCarthy'ego. Póki co z demokratycznej wolności słowa skorzystały dwie osoby bardzo dzielne, a przecież nawet kliknięcie jest bez  22%VAT, co rzadko się obecnie zdarza;)

sobota, 11 grudnia 2010

"Granat (...) był i pozostanie przede wszystkim owocem nadziei"* - "Zupa z granatów" - Marsha Mehran

   Jak w garnku bulgoczą rozmaite składniki, często na pozór ze sobą kontrastujące w rzeczywistości uzupełniające się i tworzące wspólnie niezapomniane smakowe wrażenie, tak w powieści Mehran zestawienie na pozór odległych od siebie motywów i wątków dało powieść wciągającą, wykwintną i pozostawiającą po sobie apetyt na jeszcze. Trzy szczypty irańskiej egzotyki wymieszać z irlandzką charakternością i rubasznością, dodać trochę rewolucyjnej goryczki i miłosnych zawirowań. Gotować przez 294  stron, stopniowo doprawiając arkanami kulinarnej sztuki wschodu. Doprawić realizmem magicznym do smaku. Mi smakowało; ba, odkryłam niewątpliwie kolejną ulubioną potrawę.
  Do sennego, irlandzkiego miasteczka Ballinacroagh, gdzie życie toczy się swym ustalonym, od dawna niezmiennym torem, zjeżdżają ni stąd, ni zowąd trzy orientalne piękości. Siostry Amnipur - Mardżan, Bahar i Lejla - słynące z magicznej niemal umiejętności przyrządzania potraw, wzbudzają skrajne uczucia w mieszkańcach miasteczka, których życie wywracają niemal do góry nogami swą decyzją o otworzeniu restauracji Cafe Babilon w lokalu, gdzie niegdyś znajdowała się ciastkarnia Włocha Delmonico.
   Mnie w książce Mehran ujęła umiejętność kreślenia postaci. Nikt tu nie jest w tle, każdy ma dopisaną historię swego życia, przemyślaną i ciekawą; każdy ma indywidualną, złożoną i orginalną osobowość. Zauważyć się daje również zasada kontrastu, jaką kieruje się autorka kreując trzy główne bohaterki na istoty piękne, delikatne wręcz eteryczne, co wyróżnia je na tle groteskowych, karykaturalnie zarysowanych irlandzkich bohaterów. Dodatkowo Iranki to postaci raczej tragiczne, podczas gdy Irlandczycy sprawiają wrażenie wyjętych z komediowej farsy - nawet ich zawały serca, choroby czy śmierć nie są pozbawione pewnej dozy komizmu i karykaturalności.
    Z każdej strony "Zupy..." wydobywa się, dający się niemal strzepywać magiczny pył. Między literkami wędrują krasnoludki (o ich istnieniu jest święcie przekonany sprzedawca, który daje sobie wmówić, iż to skrzaty właśnie, a nie krnąbrni bliźniacy, podbierają mu piwo, obiecując zapłacić na świętego nigdy). Mardżan wspomina też magię letnich wieczorów w rodzinnym Teheranie, kiedy członkowie rodziny wynosili na dach poduszki i barwne tkaniny, i omotawszy się tym czarodziejskim otoczeniem usypiały kołysane do snu opowieściami o baśniach Szecherezady.
   Mehran zarysowuje również starannie tło kulturowe i społeczne dwóch opisywanych w powieści krajów; przybliża je czytelnikowi opisując funkcjonujące w każdym z nich legendy i zwyczaje. Pisze na przykład o społeczności druciarzy mieszkających w wędrownym obozowisku nieopodal Ballinacroagh - byli to Romowie, posługujący się łamanym językiem, trzymający na społecznym marginesie częściowo z własnego wyboru, utrzymujący się z żebraniny. Przywołuje również legendę o patronie Irlandii, świętym Patryku i górze nazwanej jego imieniem - podczas wspinaczki na nią świętego otoczyło stado diabłów, pod postacią kosów; dzięki żarliwej modlitwie święty stawił opór szatańskim zakusom na swą duszę. 
   Nie brak też w książce dygresji będących wykładami mądrości wschodu dotyczących mocy ziół, przypraw i konkretnych potraw z nich przyrządzonych. Jedzenie ma tu o wiele większą moc, niż powszechnie nam znane dostarczanie energii. Kardamon i migdały na przykład miały tak silną moc miłosnego oszałamiania, iż władca z dynastii Achemenidów zauroczony ich aromatem zorganizował w swym pałacu 69 miłosnych nocy. Jedzeniu przypisuje Mehran również właściwości studzenia zbyt gorących temperamentów (zwanych garm) za pomocą zimnych pokarmów - jak np. ryby, jogurt, arbuzy czy soczewica; oraz rozgrzewania chłodnych - sard, jedzeniem gorącym - cielęcina, fasola mung, figi. Z kronikarską dokładnością i zaangażowaniem pasjonatki opisuje też autorka charakterystykę poszczególnych komponentów orientalnej kuchni. Przywołam tu tytułowy granat - owoc symboliczny (zupa z tego owocu uratowała dwukrotnie młode Iranki z poważnych opresji):
   "Granat - jabłko grzechu pierworodnego, owoc dawno utraconego raju - chroni się w skórzanym karminowym pancerzu, stosowanym za czasów rzymskich jako łuska ochronna.  Wystarczy jednak obrać go z gorzkiej skóry, a ukaże szczęśliwemu łasuchowi soczyste purpurowo-granatowe wnętrze, którego eksplozja w ustach jest jak spełnienie aktu miłosnego."** 
   Smaki i zapachy przenoszą młode Iranki w krainę swych lat dziecinnych, Teheran. Jednak najczęściej są to wspomnienia bolesne, które rozdrapują niezbyt jeszcze zabliźnione rany. Siostrom Amnipur przyszło żyć w owładniętym rewolucyjną krwawą zawieruchą Teheranie. Ludzie, z którymi się stykały, uwikłali je w walkę o sprawy które w rzeczywistości były dla nich jedynie pustymi sloganami. Przywdziewały czarne czardory, wykrzykiwały hasła postulujące śmierć Zachodu i Ameryki, która była według rewolucjonistów synonimem zepsucia i odejścia od ich narodowych tradycji. Studenci organizowali marsze przeciw reżimowi szacha, które to demonstracje były krwawo tłumione; wspominają masakrę zwaną Czarnym Piątkiem, kiedy miejski Plac Żale spłynął krwią demonstrantów mury tworzących go budynków upstrzone zostały krwawymi odciskami dłoni mnóstwa ofiar tej jatki. Z Iranu dwie starsze siostry wyniosły oprócz przerażających wojennych wspomnień, również złamane serca - Mardżan przeżyła prześladowania i tortury w imię swego uczucia, Bahar natomiast skazana została na życie w cieniu bezustannego lęku przed mężem tyranem. 
   "Zupa z granatów" to piękna i mądra książka o szukaniu - szukaniu swego miejsca na świecie, szukaniu spokoju i szczęścia, szukaniu miłości i zrozumienia oraz samego siebie. Często okazuje się, ze to czego szukamy jest tuż obok, tylko nie potrafimy sobie tego uświadomić. Polecam gorąco.
   I jeszcze coś dla tych, którzy chcieliby zaaranżować sobie swoje własne Cafe Babilon i przekonać się czym młode Iranki podbiły żołądki i trafiły do skutych lodem Irlandzkich serc:) Smacznego: 
Zupa z granatów
2 duże posiekane cebule
2 łyżki oliwy z oliwek
1/2 szklanki żółtego łuskanego grochu, 
dwukrotnie opłukanego
6 szklanek wody
1 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
1 łyżeczka kurkumy
2 szklanki posiekanej natki pietruszki
2 szklanki posiekanej świeżej kolendry
1/4 szklanki posiekanej świeżej mięty
1 szklanka posiekanych szalotek
1/2 kg mielonej jagnięciny
3/4 szklanki ryżu,
dwukrotnie opłukanego
2 szklanki soku z granatów
1 łyżka cukru
2 łyżki soku z cytryny
2 łyżki sproszkowanej anżeliki
   W wysokim garnku obsmażyć cebulę na złoty kolor. Dodać łupany groch, ryż, wodę, sól, pieprz i kurkumę, doprowadzić do wrzenia. Dusić na wolnym ogniu przez 30 minut. Wsypać nać pietruszki, kolendrę, miętę i szalotki. Dusić następne 15 minut. Z mięsa ulepić średniej wielkości klopsy, włożyć do garnka wraz z resztą składników. Dusić pod przykryciem przez 45 minut.
***
Fesendżun
1/2 kg posiekanych orzechów włoskich
oliwa z oliwek
1 i 1/4kg piersi kurczęcia bez skórki i pokrajanej w kostkę
3 duże cebule, pokrajane w talarki
6 łyżek przecieru z granatów rozpuszczonego w 2 szklankach gorącej wody
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
1 łyżka cukru
2 łyżki soku z cytryny
    Orzechy mleć w mikserze przez minutę a następnie obsmażać na oliwie przez 10 minut, nie przerywając mieszania. Odstawić. Pokrajanego kurczaka z cebulą obsmażyć w głebokim rondlu na złoty kolor. Dodać orzechy, przecier z granatów i pozostałe składniki. Doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i dusić pod przykryciem przez 45 minut albo dopóki sos z granatów nie zgęstnieje.
*s. 294.
**s. 226.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009.
Ilość stron: 294.
Przekład: Jolanta Kozak.
Moja ocena: 5/6.
Seria: z miotłą

wtorek, 7 grudnia 2010

"Lubie mojego tatę, ale nie lubię kiedy mnie bije i zadaje mi ból"* - "Tatusiu, proszę nie" - Stuart Howarth

   "Tatusiu proszę nie" to bardzo trudna, przytłaczająca wręcz ciężarem zawartych w niej treści książka. Fakt, iż historia, którą opowiada w niej czytelnikowi autor wydarzyła się naprawdę sprawiał, iż niejednokrotnie miałam łzy w oczach i ciarki na myśl o okropieństwach do jakich zdolni są ludzie. I to w imię czego? Własnego widzimisię, czy może raczej zaspokojenia chorego popędu. Zdumiewa ludzka brutalność, ale równie wielkie zaskoczenie powoduje fakt jak silne jest małe dziecko; ile ma w sobie mocy i samozaparcia maleńki chłopczyk, który znosi wyrafinowaną przemoc i nieludzkie upodlenie wciąż mając nadzieję, że tatuś w końcu będzie go kochał...
   Stuart Howarth urodził się w roku 1968 w Anglii. Miał dwie starsze siostry: Shirley (cierpiącą na rozszczep kręgosłupa i unieruchomioną na wózku inwalidzkim) oraz Christinę. Jego życie już od samego początku naznaczone było skrajną nędzą - dzieci z braku łóżeczka spały w szufladzie, nosiły ubrania skradzione ze sznurów z praniem, cierpiały bezustanny głód, musiały żebrać o jedzenie czy w końcu były świadkami pijackich libacji w swoim domu. Rodzina Stuarta była do tego stopnia dysfunkcyjna i niezdolna do zapewnienia dzieciom podstawowych potrzeb, że chłopczyk za wspaniałe miejsca uważał szpital czy szkołę - tam czuł się kochany, bezpieczny, interesowano się nim tam. Dzieci były zaniedbane, miały wszy i robaki. Jednak przyczyną ich prawdziwego dramatu był ich ojczym.
   David Howarth został adopcyjnym ojcem dzieci wskutek lekceważenia i niekompetencji sądu. Kiedy tylko za wychodzącą do pracy matką zamykały się drzwi chłopczyk i jego dwie siostry przeżywali swą codzienną gehennę poniżania, dręczenia psychicznego (wygłodniałe musiały patrzyć jak ojciec zajada się ciastkami, których im nie wolno było ruszyć), bicia i zastraszania. Ojczym więził dzieci, torturował je, W końcu zwyrodniały tata nie zawahał się też zafundować im przeokrutnego i upadlającego molestowania seksualnego.
   Książka opowiada o naturze mechanizmów, jakim poddawane są ofiary przemocy i molestowania, zwłaszcza dzieci, które nie znają innego modelu życia. Wydaje im się, iż przyczyna zła, które staje się ich udziałem leży w nich samych, w ich złym zachowaniu. Poza tym myślą, iż nie ma innego życia, że w każdym domu jest tak samo i że to normalne.
"Zawsze chciałem być dobrym chłopcem, żeby rodzice mnie kochali. Dlatego nigdy nie powiedziałem nikomu z zewnątrz o tym, co się u nas dzieje. Zakładałem, że w innych domach jest tak samo i ze nikogo nie będzie to obchodzić. Powiedzą mi tylko, żebym przestał być taki niegrzeczny."**
   Jedyną metodą funkcjonowania było dla Stuarta zapominanie o wszystkim, co widział. A widział rzeczy przerażające: był świadkiem zrzucenia swojej młodszej siostry Clare ze schodów przez ojca, bo denerwował go jej płacz; widział ojca molestującego jego starsze siostry, uprawiającego seks ze zwierzętami oraz maltretującego je.
   "Im bardziej tata nade mną się znęcał, tym częściej powtarzałem w myślach: "Proszę, tato, nie", ale on nie przestawał, nigdy mi nie odpuszczał. Zmieniał się, z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zły i zagniewany, coraz bardziej mną zniesmaczony. Wiedziałem, że jestem paskudny, bo to też ciągle mi mówił. Rozumiałem, że dlatego moim rodzicom tak trudno mnie kochać, ale nie wiedziałem, co zrobić, by stać się lepszym i godnym ich miłości."***
   Poza tym zgubny był fakt społecznego postrzegania zwyrodniałego ojca - dla mieszkańców miasteczka ojczym Stuarta był dobrym ojcem, żywicielem rodziny, mężem, który przygarnął kobietę wraz z trójką dzieci, w tym jednym niepełnosprawnym.
   Nawet kiedy koszmar rodziny Stuarta dobiegł końca w psychice chłopca a później młodzieńca pozostały ślady tak dotkliwe, iż rzutowały na całe jego późniejsze życie, uniemożliwiając normalne funkcjonowanie w społeczeństwie, tworzenie szczęśliwej rodziny. Dorosły Stuart popadł w alkoholizm, nie stronił też od narkotyków; pasjonował się hazardem. Nie był w stanie czerpać przyjemności ze zbliżeń ze swoją żoną ani być dobrym ojcem dla swoich dzieci, które w rzeczywistości kochał nad życie. Podobne katusze niemożności przystosowania się do życia przeżywała również jego siostra Christina, popadając w ciągłe depresje i nie umiejąc panować nad emocjami do tego stopnia, iż zaatakowała męża nożem.
"Mój umysł i ciało należały do dorosłego mężczyzny, ale emocjonalnie wciąż czułem się małym chłopcem."****
   Stuart dokonywał samookaleczeń, ciął sobie nadgarstki, wpadał w furię tracąc panowanie nad sobą; miewał też niejednokrotnie myśli samobójcze, kończące się nieudanymi targnięciami na własne życie. Jedynym lekiem mogła być konfrontacja z przeszłością, z ojczymem; wyjaśnienia i rozmowa mogłyby przynieść bardzo terapeutyczny skutek i może nie wyleczyć mężczyznę, ale pozwolić mu zamknąć pewien etap życia. Zakończyła się ona jednak tragicznie i Stuart trafił do więzienia.
   Tam od nowa przyszło mu zmagać się z nieprzychylną rzeczywistością kierującą się jedynie prawem silniejszego. Bohater opowiada o zniewagach i poniżeniu jakie musiał znosić, o wyższości strażników, którzy rażąco nadużywali własnej władzy, wyładowując frustracje pod przykrywką prawa. Wiedząc o przeszłości więźnia, o jego doświadczeniu molestowania w dzieciństwie uprzykrzali mu żywot licznymi i nadgorliwymi osobistymi rewizjami; nie szczędzili też komentarzy i uwag, posuwając się nawet do zapytania go, czy to co robił z nim tatuś mu się podobało.
   Stuart podołał przeciwnościom losu głównie dzięki oddaniu i miłości swojej dziewczyny Tracey, oraz wsparciu ze strony matki i sióstr. Jednak jego świadectwo jest swoistym apelem i przykładem do czego może doprowadzić znęcanie się nad dzieckiem w dzieciństwie. Cierpi potem nie tylko ono, ale cień jego przeszłości kładzie odbija potem swój destrukcyjny wpływ na całym jego otoczeniu, na tych, których pokocha. Stuart apeluje do czytelników:
"Dzieci trzeba uczyć, co oznacza niestosowne zachowanie. Trzeba im mówić o tym w szkole, na lekcjach wychowania seksualnego. Nie wystarczy powiedzieć: "nie rozmawiaj z obcymi", bo większość ofiar dobrze zna swoich dręczycieli. Zazwyczaj należą oni do rodziny, mają nad dziećmi jakąś władzę, cieszą się ich zaufaniem. Dlatego tak trudno zrozumieć, że to, co im ludzie robią, jest złe."*****
*s. 43.
**s. 51.
***s. 42.
****s. 116.
*****s. 232.

Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Hachette, Warszawa 2010.
Ilość stron: 240.
Przekład: Maria Frączak, Roboto Translation
Seria: pisane przez życie
Moja ocena: 5/6

piątek, 3 grudnia 2010

Ogłoszenia duszbloggerskie - czyli wędrować każdy może:)

   Przetarłam swe oczy, zeszłam z łóżka i powlokłam się na wpół śpiąca do kuchni coby sobie zrobić rozbudzacza w postaci kawy z mleczkiem. Wyposażona w ten słynny polski oręż  antysennościowy dzielnie ominęłam kuszące ciepłą i miękką kołderką łóżeczko i powędrowałam ku przyjacielowi każdego Mola Książkowego, jakim jest komputer, usłużnie przenoszący nas w dowolnej, zależnej li i jedynie od chęci naszej chwili, niczym miotła czarownice na Sabat, do świata zaludnionego ludźmi z nosami w książkach. Zważcie na to, iż juz od rana motyw wędrówki towarzyszył mi w swej prozaicznej wprawdzie postaci, ale śmiem twierdzić, iż był to swego rodzaju znak, zwiastun późniejszych wydarzeń.
   I tu zostałam zrzucona z krzesła akcją proponowaną przez Mirandę i Szyszkę na ich blogu Kawa z Cynamonem. Postuluję o Nobla dla dziewczyn; za kreatywność, umiejętność trzęsienia blogowym światem aż w posadach drży i za zwykłe ludzkie chce-nam-się-coś-zrobić. 
   Z miejsca tego chciałabym dać Wszystkim chętnym skierowanie i zachęcić, abyście raczyli skromnych progów chaty swej Jakubowi Wędrowyczowi uchylić i pod strzechę swą (za namową wieszcza) tego strudzonego wędrowca przyjąć. Reszta u Organizatorek (kliknijcie tu sobie i hop).
   

środa, 1 grudnia 2010

Coś na miły początek grudnia:)

   Z tego stosiku to jestem dumna po prostu i mam ogromną ochotę na książki, z których się składa. Miałam czekać, aż więcej mi się ich uzbiera, ale poprostu musiałam się nimi pochwalić, a co:)
1) Za kwietnymi polami - Jun'ichi Watanabe - jak coś jest o Japonii, to ja to prędzej czy później przeczytam. Opis na okładce zapowiada się interesująco, choć miałam inne wyobrażenie o książce, zanim go przeczytałam. Tu czytać będę o zmaganiach młodej Japonki w XIX wieku z światem zdominowanym przez mężczyzn, która za cel swój wzięła zgłębienie sztuki lekarskiej.
2) Tatusiu, proszę nie - Stuart Howarth - książka z serii pisane przez życie - książki te nie przedstawiają być może jakichś tam wielkich poziomów literackich, za to mnie ujmują przygniatającym ładunkiem emocji i swą autentycznością. W tej czytamy o małym, słodkim chłopczyku, któremu patologiczny ojciec złamał życie. Ja tą książkę poprost chłonę, z każdą stroną otwierając coraz szerzej oczy ze zdziwienia do czego zdolny jest człowiek i jak wiele może wytrzymać dziecko. Recenzja wkrótce. 
3) Życie Pi - Yann Martel - po entuzjastycznych recenzjach i ja postanowiłam się przekonać, o co tyle krzyku. Okładka mi się spodobała, sam pomysł fabuły również jest nietuzinkowy. Mam nadzieję, że się z tą książką polubimy. No i ten Booker...
4) Skradzione anioły. Porwane dziewczęta Ugandy - Kathy Cook - Afryka, moja wielka miłość. Tu sytuacja się ma podobnie jak z Japonią. Czarny ląd to obszar moich czytelniczych fascynacji. Tym razem Uganda. Książka jest chyba w formie reportaża, ale ręki nie dam uciąć; przeczytamy, zobaczymy. Póki co brawa za stronę graficzną. 
  
   Moja taka skromna prośba, jeśli ktokolwiek zna, ktokolwiek widział  inne, warte przeczytania książki o tematyce japońsko - chińskiej bądź też afrykańskiej jest proszony o zostawienie mi takowych wskazówek w komentarzu. Mam rzecz jasna spisanych mnóstwo tytułów, ale  z doświadczenia wiem, że pod niektórymi z nich często podstępnie ukrywają się mało ambitne treści. Postanowiłam dać upust nałogowi:)

wtorek, 30 listopada 2010

Podsumowanie listopada 2010

Przeczytane ksiażki: 6 (to już chyba moja tradycyjna ilość książek, jakie jestem w stanie pochłonąć w ciągu miesiąca:) )
Ilość przeczytanych stron: 1466
Odkrycie miesiąca: brak jakotakiego
Rozczarowanie miesiąca: "Smak miodu" 
Najlepsza w tym miesiącu: "Ulica tysiąca kwiatów" - Gail Tsukiyama - wspaniała powieść o Japonii, która mocno wyryła się w mojej pamięci. Jej niesamowita, pełna magii aura nie opuściła mnie po dziś dzień
Przyznane oceny:
6 -1
5 -2
4 -2
3 -0
2 -1
1 -0
Wyzwania, w których uczestniczę:
- Rosja w literaturze: 2

- nagroda Nobla: 1

- Pulitzer (wspólnie z Zaczytaną):0, niestety
Wycieczki literackie:  Japonia ("Ulica tysiąca kwiatów"), Rosja/Czeczenia ("Patologie"), Rosja/Niemcy ("Maszeńka"), Lima ("Kto zabił Palomina Molero?"), Etiopia/Indie/Hiszpania/Kuba ("Śladami drzewa sandałowego"), Syria ("Smak miodu")
Serie wydawnicze: Inna Europa, inna literatura, seria z miotłą
Nagrody literackie: brak
 Co poza tym? Usilnie staram się nawiązać współpracę z wydawnictwami. Wysłałam e-maile z propozycją recenzowania książek do wydawnictwa Czarne i do Znaku, gdyż ich książkami jestem obecnie najbardziej zainteresowana. I czekam niecierpliwie na odpowiedź, trzymając kciuki ażeby była ona pozytywna. Oczywiście nie obyło się bez pomocy pewnej cudownej osoby, której bardzo dziękuję i z tego miejsca pozdrawiam:*
   Przyłączyłam się też do bardzo nastrojowego i aktualnego bożonarodzeniowego wyzwania Znalezione pod choinką. Zachęcam Wszystkich do przyłączenia się do nas, a współuczestnikom życzę satysfakcjonujących i magicznych wrażeń. 
   A tak, byłabym zapomniała. Od kilku dni można mnie też znaleźć na portalu Lubimy czytać. Powiem szczerze zadomowiłam się tam, jeszcze muszę porozwieszać firanki i położyć tu i ówdzie serweteczkę, ale zapraszam wszystkich zainteresowanych na mój profil:)

"Rosję trzeba kochać. Rosja zginie bez naszej emigranckiej miłości"* - "Maszeńka" - Vladimir Nabokov

   Szukając książki Nabokova na bibliotecznej półce z literaturą rosyjską nie znalazłam jej tam; okazało się bowiem, iż autora klasyfikuje się jako twórcę angielskiego. Bo Nabokov to istny kosmopolita i "obywatel świata" (urodził się w Petersburgu, w wieku 2o lat wyemigrował do Anglii, pomieszkiwał w Niemczech, Francji i USA, aby dokonać swego żywota w Szwajcarii). I mimo, że autor spędził niemal całe swoje życie poza Rosja właśnie, a akcja "Maszeńki" rozgrywa się w Niemczech, jest ona określana mianem najbardziej rosyjskiej powieści Nabokova.
   Akcja "Maszeńki' rozgrywa się w Berlinie, w pensjonacie dla rosyjskich emigrantów. W sześciu pokojach, po obu stronach korytarza, mieszkają takie indywidualności jak stary poeta rosyjski Podtiagin; Klara egzaltowana panna, Ałfierow, baletowi tancerze Kolin i Gornocwietow i wreszcie nasz główny bohater, Ganin.
   Kreacja Ganina to kreacja na poły romantyczna - bohatera otacza bowiem aura tajemniczości związanej z jego awanturniczą przeszłością bolszewickiego rewolucjonisty, którego historyczne zawieruchy zmusiły do opuszczenia kraju. Poza tym właściwa jest mu osobowość amanta, uwodziciela i łamacza niewieścich serc (za przykład niech posłużą mi choćby porzucona Ludmiła czy nieszczęśliwie w nim zakochana Klara). Ganin bowiem oddał swe serce tej jednej, jedynej, pięknej Rosjance, miłości rodem z jego "kraju lat dziecinnych", Maszeńce właśnie. I tkwi ona nieustannie w jego wspomnieniach, bo:
   "(...) kobiecość, cudowna rosyjska kobiecość, mocniejsza jest od wszelkiej rewolucji, zdolna jest przetrwać wszystko - niedolę, terror..."**
   Sama Maszeńka, bezpośrednio nie pojawia się w powieści ani na chwilę, pełne jej są natomiast sentymentalne podróże w głąb siebie Ganina, wywołane... zbiegiem okoliczności. Zwykły przypadek staje się motorem całej lawiny wspomnień, których motywem przewodnim są chwile szczęścia, flirty, romanse, uczucie niepewności i młodzieńczego żaru bohatera z Maszeńką właśnie. Maszeńka dla Ganina to nie osoba z krwi i kości, za którą się tęskni. Maszeńka to dla niego Rosja, symbol szczęścia w ojczyźnie; to młodość, czas beztroski. Ganin poznał dziewczynę na letnisku nieopodal Woskriesieńska. Przypadli sobie do gustu i kontynuowali potajemne schadzki przez całe wakacje; to z nią bohater przeżył pierwsze porywy młodzieńczego serca, jej kradł pocałunki, uczył się mapy kobiecego ciała błądząc po jej kształtach, z nią przeżył pierwszy zawód niedokonanej miłości fizycznej, ba, nawet bił się o nią.
   Rosja towarzyszy nabokovskim bohaterom niczym cień przeszłości. I choć zdania na jej temat są podzielone, przeważnie jest ona wspominana z sentymentem i rozrzewnieniem, choć niejednokrotnie staje się obiektem ostrej krytyki:
  "Dawne życie w Rosji wydaje mi się właśnie czymś z praczasów, czymś metafizycznym, albo - jak się to nazywa - ...inne słowo... tak, metempsychozą..."***
   Natomiast życie na emigracji to tylko cień, to wygnańczy sen, to nieustanna tęsknota za wszystkim co rosyjskie.
   Nabokov zachwycił mnie swoim stylem. Autor to nie prozaik ale czarodziej prozy, niepowtarzalny magik słów, który dzięki swym opisom tworzy drugie dno dla świata przedstawionego; przenosi na chwilę opisu zarówno bohatera, jak i czytelnika w inne wymiary zbudowanych z wyrazów i ich niespotykanych połączeń światów.
   "I kiedy potem położył się do łóżka i słuchał pociągów, przenikających na wskroś przez ten ponury dom, w którym mieszkało siedem rosyjskich zatraconych cieni, całe życie wydało mu się seansem filmowym, podczas którego obojętny statysta ani wie, w jakim uczestniczy widowisku."****
Zwykłe rzeczy codziennego użytku dopieszczone stylem Nabokova ożywają, dostają szansę, bu służyć w jego literaturze celom wyższym.  Autor pozwala im grać role swego życia, inne niż dotąd miały do odegrania na stronach dzieł różnych twórców:
   "Na krześle, rozrzuciwszy ręce, niczym znieruchomiały w modlitwie człowiek, niewyraźnie bielała w ciemności koszula."*****
   Jest też u Nabokova dramat niespełnionego twórcy, który nawet nie wie o tym, jak wiele jego niedoceniona poezja wniosła w życie dwojga młodych ludzi. Podtiagin, bo o nim mowa, żyje z poczuciem, iż "wyjałowił życie poezją". Tymczasem to właśnie jego rzewne i pełne romantycznego niepokoju wiersze cytuje Maszeńka w swych gorących listach do Ganina. 
  Intrygujące i mocno filmowe jest zakończenie powieści. Maszeńka jedzie do Niemiec w odwiedziny do męża, który leży w sztok upity w pensjonacie. Na dworcu czeka na nią nie kto inny, niż Ganin właśnie. Zegar wybija ósmą pięć, pociąg się zatrzymuje na stacji i... spotkają się czy nie?
*s. 57.  
**s. 21.
***s. 30.
****s. 27.

*****s. 52.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1993.
Ilość stron: 112.
Przekład: Eugenia Siemaszkiewicz.
Moja ocena: 4/6.
Wyzwanie: Rosja w literaturze.

niedziela, 28 listopada 2010

"Uczuciem osamotnienia można się podzielić tylko z tymi, którzy doświadczyli w życiu tego samego"* - "Śladami drzewa sandałowego" - Asha Miró i Anna Soler-Pont

   Ta książka to prawdziwy misz-masz, zarówno kulturowy, historyczny jak i geograficzny. Akcja powieści w różnych swych etapach rozgrywa się na trzech kontynentach: w Azji, Afryce i Europie. Wraz z bohaterami powieści znajdujemy się raz w Bombaju, raz w Addis Abebbie, kiedy indziej w Barcelonie czy na Kubie. Powieść wprawdzie jest fikcją literacką, lecz autorki nie ukrywają, iż inspiracją byli dla nich prawdziwi ludzie i autentyczne historie ich życia. Książka pokazuje nam w piękny sposób fakt, iż świat jest mały i potwierdza porzekadło, że góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem może. Mimo różnic kulturowych i ogromnej odległości. Jest też kroniką drogi jaką człowiek musi przebyć po świecie, aby dotrzeć... w głąb siebie.
   Książka składa się z trzech części: w pierwszej zarysowane są losy trojga dzieci: Solomona, Muny i Sity. Dzieciństwo Solomona przypadło na okres etiopskiej rewolucji mającej na celu obalenie rządów Hajle Sellasje (1974 rok). Wraz z chłopcem jesteśmy świadkami strajków i demonstracji ludności pragnącej wyrwać się spod jarzma cesarskiego terroru i ucisku, umierających dotąd z głodu. Kiedy podczas wojennej zawieruchy ginie na froncie jego ojciec, niewiele starsza siostra podejmuje decyzję o skorzystaniu z rządowego programu pomocy sierotom i odsyła chłopca wraz z innymi małymi Etiopczykami na stypendia na Kubę. Odbywamy więc z Solomonem kilkudziesięciodniową tułaczkę niezliczonymi środkami transportu (od autokaru począwszy na statku "Africa-Cuba" skończywszy), która, zwieńczona chorobami, wycieńczeniem czy nawet  śmiercią gruźliczą wielu małych podopiecznych, dostarcza ich w końcu ku portom przeznaczenia. Tu mają otrzymać dach nad głową i edukację.
  Poznajemy też dwie młodziutkie Hinduski, Munę i Sitę. Kiedy zostały osierocone, a ich wychowaniem zajęło się wujostwo, jedenastoletnia Muna musiała wykonywać karkołomne, często przekraczające jej wytrzymałość prace, zajmowała się też malutką siostrą. Wkrótce jednak ich drogi się rozeszły - Sitę oddano do sierocińca, Muna natomiast została sprzedana (!) do niewolniczej pracy w fabryce dywanów (proceder ten był częstokroć dokonywany mimo woli matek; dzieci pracowały całe dnie, znęcano się nad nimi fizycznie przy braku wydajności). Wkrótce jednak szczęście uśmiechnęło się do dziewczynki, odsprzedano ją pewnej bogatej rodzinie jako służącą; trafiła tam pod opiekę życzliwej Chamki. Sita natomiast po pobycie w sierocińcu, gdzie przeżywała wielkie problemy adaptacyjne owocujące odrzuceniem i nienawiścią ze strony innych dziewczynek, oraz bezustanną tęsknotą za życiem w pełnej rodzinie, zostaje odesłana do chcącego ją adoptować, zamieszkałego w Barcelonie małżeństwa. 
   Druga część przenosi nas w czasie o trzydzieści lat. Dzieci stały się dorosłymi, jedne ułożyły sobie życie, inne wciąż szukają sensu swej egzystencji. Do jednych los się uśmiechnął, innym wciąż rzuca kłody pod nogi. Nie ma już zagubionych, bezbronnych dzieci - ich miejsce zajęła gwiazda Bollywoodzkiego kina, architekt i lekarz. Są od siebie skrajnie różni, jedno co ich łączy to bezustanne poszukiwanie prawdy o sobie i potrzeba powrotu do korzeni. 
   "Solomon (...) tęsknił za zapachem palonej kawy, świeżo ściętego drewna eukaliptusa i palonego drzewa sandałowego".**
   Autorki dołożyły wielu starań, aby przybliżyć czytelnikowi niby ukradkiem dynamiczność przemian politycznych, społecznych i gospodarczych oraz skutki, jakie te przemiany niosą dla ludności te kraje zamieszkującej. Anna Soler-Pont, jest założycielką agencji literacko-filmowej skupiającej swe działania na zagadnieniach dotyczących międzykulturowych relacji; ukazuje więc też w książce ważki problem przenikania i mieszania się kultur oraz trudności adaptacyjnych, jakie temu nierozłącznie towarzyszą. Autorki wskazują też, szczególnie w trzeciej części, która ma formę wiadomości mailowej Sity z Etiopii do swej barcelońskiej przyjaciółki (dlaczego Sita stamtąd do niej pisze pozostawiam Waszej dociekliwości) na palące problemy wielu krajów ówczesnego trzeciego świata. Dowiadujemy się na przykład, iż Etiopii grozi status "kraju starców" wskutek zaawansowanej adopcji niechcianych i porzuconych dzieci przez zagraniczne pary. W Bombaju natomiast dopiero wtedy zaczęto podejmować pierwsze nieśmiałe kroki prowadzące ku zakazowi pracy nieletnich. 
   Smaczku książce dodają niewątpliwie wstawki dotyczące obyczajów i tradycji danych kultur, które ja osobiście w książkach tego typu uwielbiam, bo obok swej wartości poznawczej ułatwiają czytelnikowi zaklimatyzowanie się w literackiej rzeczywistości. Towarzyszymy więc tu Etiopkom przy robieniu symbolicznego tatuażu na czole,  jesteśmy świadkami przerażającego zamiaru utopienia noworodka płci żeńskiej, który nie ma wprawdzie miejsca, jest natomiast często stosowaną i raczej akceptowana praktyką w krajach wielu częściach Indii. Możemy poznać relację o akcie sati, czyli rytualnego samobójstwa wdowy dokonywanego po śmierci męża czy w końcu patrzymy na ludzi błagających o uzdrowienie u murów etiopskiej świątyni, którzy równie często znajdują tam po prostu śmierć.
   Wszystko było by pięknie, ale jest pewne "ale". Mianowicie wszyscy, którzy mieli styczność z wcześniejszą twórczością Ashy Miró (ja znam już choćby jej "Córkę Gangesu") poczują w pewnym momencie lektury efekt deja vu. Historia jednej z dziewczynek jest bowiem historią samej autorki; efektem są identyczne wątki, przytoczone niemal słowo w słowo sformułowania, w ogóle cała część o dzieciństwie jest żywcem stamtąd wzięta (czy odwrotnie, ale mniejsza o to). I co o tym myśleć? Owszem, ktoś kto nie zna innych książek nie poczuje się w żaden sposób oszukany; ja się poczułam. To historia jej życia, związana z ogromem emocji i towarzysząca autorce w każdej minucie jej życia, tak. Ale literatura rządzi się swoimi prawami. A takie powielanie fabuły trąci mi nastawieniem na zysk li i jedynie. Szkoda, bo to wyraźna rysa na szkle naprawdę dobrej powieści...
*s. 240.
**s. 169.
Wydawnictwo, rok i miejsce wydania: Sonia Draga, Katowice 2009.
Ilość stron: 288.
Przekład: Danuta Kałuża.
Moja ocena: 5/6.

Znalezione pod choinką - wyzwanie Bożonarodzeniowe

   Święta Bożego Narodzenia to chyba najbardziej magiczny czas w roku. Spadające z nieba płatki śniegu okrywające świat białą puchowa kołderką, melodie dobrze znanych od dzieciństwa kolęd, napełniające serca ludzkie nadzieją i ciepłem domu rodzinnego, snujące się po ulicach i centrach handlowych Mikołaje i elfy  oraz migotania choinkowych lampek  - to wszystko tworzy niezwykłą atmosferę, której nie sposób się oprzeć. Człowiek ma wrażenie, że przeniknął z szarej codzienności do świata baśni...
   Sezon świąteczny w naszym blogowo-książkowym światku został również rozpoczęty. W tym roku do swojego świątecznego "stołu" zaprosiła nas Maniaczytania. Zamiast tradycyjnych 12 potraw - wiele więcej książkowych i filmowych pozycji do skosztowania. Niczym opłatkiem dzielić się nimi możemy na wyzwaniowym blogu Znalezione pod choinką. Zapraszam więc Wszystkich chętnych - liczba miejsc dla niespodziewanych Gości nieograniczona :)


   Ja wybrałam dla siebie wstępnie takie oto bożonarodzeniowe KSIĄŻKI:
1) "Tajemnica Bożego Narodzenia" - J. Gaarder
2) "W zwierciadle ... niejasno" - J. Gaarder  - za tego pana zabierałam się już od jakiegoś czasu, aczkolwiek dość leniwie i mało konsekwentnie. Znam jego "Świat Zofii" i muszę przyznać, iż była to książka inna niż wszystkie
3) "Boże Narodzenie w Lost River" - Fannie Flagg - będę miała okazję zapoznać się z twórczością tej autorki, mam nadzieję, że przypadnie mi do gustu
4) "Musierowicz na gwiazdkę" - Małgorzata Musierowicz - taka moja poróż sentymentalna do czasów kiedy to młoda i piękna byłam i zaczytywałam Jeżycjadę, aż iskry szły;)
5) "Listy św. Mikołaja" - J.R.R. Tolkien - ktokolwiek czytał, ktokolwiek zna, niech mi napisze proszę w kilku słowach o czym jest ta książka
6) "W księżycową, jasną noc" - William Wharton
7) "Wieści" - William Wharton - Whartona uwielbiam, obie wyżej wymienione pozycje już czytałam, miałam jednak zamiar powrócić do Jego książek, jeszcze raz je przeczytać i dać upust zachwytom na blogu. Okazja więc nadażyła się ku temu świetna
8) "Najgłupszy anioł" - Christopher Moore - planowana już od dawna i na tą okazję czekająca w zamyśle
  Odnośnie FILMÓW natomiast - ich lista wyjdzie w przedświątecznych porządkach, gotowaniu i praniu:)

piątek, 26 listopada 2010

"Pieprzę, więc jestem"* - "Smak miodu" - Salwa An-nu'ajmi

   A mogło być tak pięknie. Intrygująca okładka, chwytliwy tytuł, wiele obiecująca notka na okładce i egzotycznie brzmiące nazwisko autorki. Do tego świetna seria. Mogło być pięknie a było... nijak. Nie ma co owijać w bawełnę - rozczarowałam się. Ja naprawdę nie lubię źle pisać o przeczytanych książkach, ale czasem słowa "zakazane" i "seks" zestawione obok siebie nie wystarczą by z bardzo miernego tekstu uczynić arcydzieło. Obiecywano bardzo dużo, miała być baśń tysiąca i jednej nocy bez cenzury... Dostałam zlepek sprośnych opowieści natrętnie chcących aspirować do rangi uduchowionych wyznań.
   O co w tej książce chodzi? Wybaczcie, ale nie wiem. Nie ma tu żadnej uciśnionej Arabki wyjawiającej zakazane tajemnice alkowy. Jest za to całkiem wyemancypowana, by nie rzec rozpustna kosmopolitka, posiadająca wprawdzie syryjskie korzenie, ale mieszkająca w Europie, gdzie pracuje w bibliotece. A że zainteresowania ma takie a nie inne... Cóż, ilu ludzi tyle gustów. Łamanie żadnego tabu też nie ma tu miejsca - gdyby nie polecenie szefa odnośnie sporządzenia przez bohaterkę referatu na temat erotycznych mądrości arabskich mędrców na konferencję naukową prawdopodobnie żadne manifesty nie miałyby miejsca. To ja pytam co to za łamanie tabu, które odbywa się w świetle prawa, a nawet jest wynikiem obowiązku?
   Fabuły się w tej książce nie dopatrzyłam, a ma ona 155 stron, więc mowy nie ma by mi gdzieś nić konstrukcyjna umknęła. Pałętają się po stronach "Smaku miodu" sąsiadki, siostry czy inne przyjaciółki narratorki, a ich wspólny mianownik sprowadza się do posiadania swoistej tajemnicy poliszynela, jaką jest gorący romans wbrew wszystkiemu i wszystkim. Obecność ich uzasadniona jest chyba tym, iż służyć miały jako dowody na poparcie tezy, że arabskie kobiety mają swoje grzeszki. Ale ja mogłabym uwierzyć autorce na słowo, naturę ludzką znam. Poza tym konstrukcja książki opiera się na filarach cytatów z klasyków i tym, co należało pomiędzy nie upchnąć, aby osiągnąć ilość stron stosowną do druku. Bo ileż można czytać jak to ona nie przesiadywała z mężczyznami i nie wysłuchiwała ich czczych, rzekomych czy prawdopodobnych przechwałek? Taka wata słowna, metajęzyk powieściowy o powieści, która w dodatku jej nie wyszła. Pisze kobitka li sobie a Muzom, bez składu i ładu.
   Odnoszę wrażenie, że jedynym sensem napisania utworu było przekazanie światu ulubionych cytatów autorki z poszczególnych arabskich ksiąg traktujących o ars amandi. Nie przeczę, że ciekawe rzeczy wskazuje nam autorka, ale równie dobrze mógłby to zrobić wykaz dzieł na temat. Co zatem jest w książce ciekawego? Mnie podobało się naświetlenie różnych aspektów seksualności, zarówno tej arabskiej jak i seksualności w ogóle. Wskazuje An-nu'ajmi (za mędrcami) "pożytki płynące z miłości fizycznej", jakimi miałyby być:
   "(...) uśmierza gniew i przysparza radości duszom zbyt gorących ludzi. Miłość fizyczna leczy zaćmę, zawroty i bóle głowy oraz ucisk w skroniach. A wszystkie te dolegliwości oślepiają serca i zamykają bramy myśli."**
Wskazuje sposoby obejścia zakazu miłości niemałżeńskiej w swej roznamiętnionej kulturze, by móc ją uprawiać w świetle prawa, a nawet za jego przyzwoleniem: mówi o instytucji zaważd muta (małżeństw czasowych). Sprowadzają się one do zażywania cielesnej przyjemności bez tak przyziemnych zobowiązań, jak choćby prawo dziedziczenia. Ukazuje postrzeganie seksu przez rodaków jako zapowiedzi raju w niebie, wskazuje ambiwalentne, ale i interesujące podejście do zdrady. Z jednej strony jest ona bowiem obwarowana karą 9 miesięcy więzienia dla niewiernego małżonka, z drugiej natomiast istnieje szereg kruczków prawnych uniemożliwiających jej praktyczne udowodnienie: 
   "(...) konieczność istnienia czterech męskich świadków, którzy widzieli zbliżenie seksualne ze wszystkimi szczegółami, a zatem wprowadzenie członka do pochwy niczym (...) żurawia do studni. "***
Poruszony zostaje też temat miłości homoseksualnej, afrodyzjaków (zarówno naturalnych, jak i chemicznych pod postacią nadużywanej przez Arabów viagry, która zyskała wręcz miano daru z nieba); naświetla problem hipokryzji językowej, obecny przecież nie tylko w krajach nikabu czy wreszcie palący brak świadomości seksualnej nastolatków Arabskich.
   Autorka nazywa siebie "tajną specjalistką w dziedzinie arabskich ksiąg rozkoszy" i rację tu ma bowiem dopóki trzyma się klasyków, jej wywód ma jakiś sens. Schody zaczynają się wraz z prywatnymi dygresjami natury wszelakiej. Logika tonie tam pod zwałami mglistych metafor i pseudometafizycznych stwierdzeń. A koniec końców daje się zdemaskować jako skrzywdzona i porzucona kochanka, której z pikantnych harców została gorycz bycia niekochaną. Ot, jeszcze jedno złamane serce.
*s. 117, życiowa mantra Podróżnika.
**s. 15.
***s. 83, cytat z Proroka.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: W.A.B, Warszawa 2009.
Ilość stron: 155.
Przekład: Marek M. Dziekan.
Moja ocena: 2/6.
Seria: z miotłą.

środa, 24 listopada 2010

"Żyjemy krótko na tej ziemi. Człowiek powinien robić to, co kocha"* - "Ulica tysiąca kwiatów" - Gail Tsukiyama

   Magiczna atmosfera kraju Kwitnącej Wiśni na tle zawirowań historycznych. Misternie ze sobą splecione dzieje wielu Japończyków, opowieści o ich życiowych dylematach, tragediach, skrywanych marzeniach i bezustannej walce o lepsze jutro, którą nieustannie toczą nieraz upadając, ale za każdym razem się podnosząc.
   Akcja książki podzielona jest na trzy części. Pierwsza z nich (lata 1939 - 1945) opisuje dzieciństwo głównych bohaterów, braci Hiroshiego i Kenijego, naznaczone złowieszczym widmem II wojny światowej i zrzuceniem na Japonię bomby atomowej. Część druga (do 1953 roku) to opis lat młodzieńczych obu braci, ich zmagań z głodem i podnoszenia się kraju po klęsce, trzecia natomiast (do 1966 roku) ukazuje czytelnikowi dorosłe życie bohaterów, zawieranie przez nich małżeństw, realizowanie marzeń, które częstokroć niosą za sobą klęski na gruncie prywatnym.
   Hiroshiego i Kenijego wychowują po śmierci rodziców w katastrofie statku podczas festynu ich dziadkowie, Fumiko i Yoshio Wada. Mieszkają oni na ulicy tysiąca kwiatów, nieopodal świątyni Kyóó-ji, w Yanace, dzielnicy Tokio. Chłopcy, mimo iż w ich żyłach płynie ta sama krew są do siebie zgoła niepodobni: Hiroshi to "dziecko szczęścia", cudem uratowany z topieli, która pochłonęła matkę i ojca; nie boi się wyzwań, dzielnie idzie przez życie, jest pełen werwy, "kierował się w życiu głową". Natomiast Kenij, zwany duchem, to dziecko zamknięte w sobie, nieśmiałe, żyjące w swoim bezpiecznym świecie, "kierujące sie sercem" i nielubiany przez rówieśników znęcających się nad słabszymi. Chłopców łączy jednak silna i nierozerwalna więź, braterska miłość z przewagą troski Hiroshiego w stosunku do Kenijego oraz podziwu dla starszego brata ze strony tego drugiego. 
   Również ich zainteresowania są zgoła odmienne. Hiroshi od dziecka pasjonuje się walkami sumo, Kenijego natomiast bez reszty pochłania tworzenie masek na sztuki teatru nó, czego uczy się pod okiem Akiry Yshiwary w jego malutkim warsztaciku; jego nieomal Biblią staje się "Księga masek", z której uczy się nie tylko sztuki ich wytwarzania, ale też całej historii teatru. To wlaśnie dzięki pasjom braci autorka pozwala czytelnikowi bliżej przyjrzeć się tym dwóm niezwykle znaczącym w japońskiej kulurze zjawiskom.
   "Ulica tysiąca kwiatów" to również cenny zapis obyczajowości i tradycji japońskiej. Z wielu stron książki wyziera niepowtarzalna japońska dusza. Pasjonująca jest np. juz sama symbolika, jaką obudowane są ślubne ceremonie: krasnorosty to znak płodności, wachlarz wróży wzrost i przyszłe bogactwo, a nić lnu wspólną starość. Haru bierze udział w Festiwalu gwiazd; jest to święto utworzone wokół starej legendy o zakazanej miłości i rozdzieleniu kochanków na wieki. Opisane są tu też obrzędy i wierzenia dotyczące wielu płaszczyzn życia, między innymi stosunku do sfery pozaziemskiej. Duchy ukochanych zmarłych krążą wokół żywych tworząc niesamowitą aurę tajemniczości i subtelnej obietnicy, iż mimo że wszystko przemija, to nic się nie kończy:
   "Wysunął się z łóżka i po cichu wdrapał się po schodach na wieżę, gdzie przydybał dziadków wpatrujących się razem w nocne niebo. Ojiichan nachylił się i szepnął coś do obachan, wywołując znowu śmiech - wysoki i dziewczęcy - w którym Hiroshi raptem rozpoznał śmiech matki. Była tam z nimi. Przez chwilę chłopiec poczuł mrowienie, matka była tuż-tuż, unosiła się w powietrzu nad ich głowami."**
   Tsukiyama ukazuje czytelnikowi stopniowe przemiany społeczne i ekonomiczne w przed i powojennej Japonii. Historyczne zawirowania zmuszają babcię chłopców do wielu zabiegów mających na celu wykarmienie rodziny w czasach racjonowania żywności przez państwo - wystaje w kolejkach po ryż i solone ryby, tworzy przydomowy ogródek, by uprawiać w nim warzywa do spożycia; chłopcy wysłuchują w radio informacji o zbombarodwaniu Pearl Harbor, są świadkami samowoli kempeitaich (żołnierzy patrolujących miasto), zamykania kolejnych sklepów, powoływania znajomych mężczyzn na fronty i powrotów ich ciał w trumnach. Widzą na ulicach kobiety gorączkowo szykujące talizmany dla swych ukochanych synów, mężów czy ojców (pasy, na których każda przechodząca kobieta robiła ścieg; miały one chronić żołnierzy i dać kobietom nadzieję na ich powrót). Hiroshi w końcu zmuszony był kraść z głodu nadpsute owoce; przynależał też do Wielkiego Stowarzyszenia Młodzieży Japońskiej  - pomagał kopać okopy wzdłuż dróg; Kenij natomiast z trudem uszedł z życiem omal nie stając się ofiarą okrutnej zabawy amerykańskich pilotów, którzy zaatakowali jego i kuzyna samolotami na polu na wsi, gdzie miał być bezpieczny. Punktem kulminacyjnym wojennej zawieruchy staje się pożar Tokio wskutek wybuchu atomu:
   "Dookoła jak domki z kart rozpadały się domy; w powietrzu śmigały kawałki gruzu, przewody elektryczne miotały iskry i upadały w poprzek drogi. Przewróciły jakąś kobietę z dzieckiem na plecach. Natychmiast zniknęła w gęstym, czarnym dymie. Wiatr i ogień połączyły się z okrutną siłą. Paliło się powietrze. Haru zobaczyła płonących ludzi, rzucających się do rzeki, poczuła swąd przypalanego ciała". ***
   "Ogniowa burza wyszalała się do cna. Siostry powoli wtdoatały się z okopu. Zobaczyły dymiący świat, zmieniony nie do poznania. Większość domów spłonęła do fundamentów, ocalały jedynie betonowe konstrukcje. Drzewa zniknęły, rzeką spływały trupy. Zwęglone, dopalające się szczątki ludzkie leżały na poboczu, niektóre ciała trwały jeszcze w pozycji na siedząco lub na klęczkach".****
Urzekające i pełne magii oraz mistycyzmu są opisy śmierci bohaterów, m.in.: wiekowego już i niewidomego dziadka Yoshio.  Śmierć przyszła po niego przez furtkę, słyszał jej kroki i zdawał sobie sprawę z jej nadejścia. Na spotkanie wyszła mu zmarła córka Misako.
   Autorka opisuje też przemiany kulturowo - obyczajowe w Japonii powojennej: lata okupacji spowodowały utworzenie się grupy kobiet określanych mianem "panpan" (prostytutki obsługujące amerykańskich żołnierzy), ludzie żebrali na ulicach o jedzenie lub umierali z głodu, żołnierze, którzy powrócili z frontów błąkali się po ulicach nie mając do kogo i czego wracać. Wyodrębniła się kultura kasutori (młodzi ludzie szukający sensu życia w piciu i narkotykach, pogrążeni w eskapizmie i dekadencji).
   Wojna sprawia, że łączą się, w przykrych okolicznościach wprawdzie, drogi Hiroshiego i właściciela stajni sumo, Tanaki, ojca dwóch dziewczynek, Haru i Aki. Mężczyzna na nowo pozwala chłopcu związać się z sumo, daje mu możliwość ćwiczenia w jego stajni. Życie młodych bohaterów powoli zaczyna powracać do normalności. Kenji kończy Uniwersytet Tokijski jako architekt; jednak postanawia powrócić do swej miłości, czyli tworzenia masek, otwiera nawet własny warsztat. Hiroshi natomiast pnie się po drabinie kolejnych sukcesów i awansów zdobywając coraz wyższe rangi w sumo. Haru, córka nauczyciela zapasów wyjeżdża do Nary na studia przyrodnicze. Bohaterowie realizują się na gruncie zawodowym, zawierają też małżeństwa; jednak często kariera wyklucza szczęście na gruncie prywatnym. Ponadto obaj bracia borykają się z osobistymi tragediami utraty najdroższych im osób: potomków odbiera im śmierć, małżonki - tragedie bądź ciężar życia.
   Oprócz głównych bohaterów książki przez jej strony przewija sią cały korowód postaci można by rzec epizodycznych, jednakże nakreślonych z wielką starannością i dbałością o indywidualizm. Jest Akira Yoshiwara, nauczyciel Kenijego, buntownik żyjący w zgodzie z własnym sercem, który odrzucił oczekiwania rodziców dotyczące przejęcia znienawidzonej fabryki konserw i odseparował się od rodziny oddając się temu co kocha. W czasie wojny podczas ukrywania się w górskiej wiosce Aio poznaje wdowę Emiko i jej córkę Kiyo, lecz nie odnajduje szczęścia przy drogich mu kobietach czując palący ogień swej odmiennej orientacji. Jest też Mariko, sąsiadka chłopców, w której podkochiwał się Hiroshi: utalentowana harfiarka; postać tajemnicza i tragiczna, ofiara wojny, przemocy kempeitaich i nieszczęśliwej miłości do poległego narzeczonego-żołnierza.
   "Ulica tysiąca kwiatów" to piękna, delikatna, ale też nieraz przejmująca opowieść o człowieku. O upadaniu i podnoszeniu się, o pogoni za marzeniami, które często dają tylko złudne szczęście. Autorka ukazuje życie człowieka, jako proces, w którym wszystko nieustannie przemija, ale nic nie odchodzi w zapomnienie, nic nie ginie. Przeszłość wraca pod postacią wspomnień, analogicznych sytuacji czy wreszcie ludzi, którzy ją tworzyli. Owszem, nie da się ukryć, iż książka nie jest pozbawiona pewnych wad i niedociągnięć - tłumacz odnajduje niezgodności ze źródłami, mnie udało się znaleźć pomyłkę polegającą na pomyleniu imion bohaterek; natrętna i irytująca jest też tendencja autorki do przesadnej idealizacji głównego bohatera (kobieta nie może mianowicie się nijak pogodzić, iż sumo Hiroshi siłą rzeczy musi być otyły i mieć wylewający się brzuch; wmawiając sobie i czytelnikowi, iż tak nie jest ociera się wg. mnie o kicz). Ale to jest wszystko, co można książce zarzucić. Poza tym mogę przyznać, iż przeczytałam wspaniałe i wartościowe dzieło.
*s. 254, pogląd na życie dziadka Hiroshiego i Kenijego.
**s. 21.
***s. 148. 
****s. 150.
Wydawnictwo, rok i miejsce wydania: Świat Książki, Warszawa 2009.
Ilość stron: 463.
Przekład: Małgorzata Grabowska.
Moja ocena: 6/6